Quincy uniósł sceptycznie brew. Może nie dowierzał umiejętnościom kulinarnym

uwolnić się od poczucia winy. Nie karząc dzieci lub osłaniając je przed konsekwencjami ich własnych czynów, popełniamy błąd. Poczucie winy rodzi nienawiść do świata, do samego siebie, żądzę niszczenia. To ciemny punkt, o którym nie potrafisz zapomnieć, a on rośnie i rośnie... Przerwała. Oddychała ciężko ze wzrokiem wbitym w niebieską kwiecistą narzutę na łóżku i dłońmi zaciśniętymi w pięści. – Coraz gorsze koszmary, co? – zapytał cicho Quincy. – Tak. – Nie jesz. – Nie jestem w stanie. – Nie możesz sobie tego robić. Jesteś na to zbyt mądra. – Nic na to nie poradzę. – Po co tu dzisiaj przyszłaś, Rainie? Rzuciła mu zmęczone spojrzenie. – Myślę, że musimy pogadać. – No to mów. Ale powiedz coś nowego, Rainie, bo nie mam już cierpliwości do kłamstw. Przyniesiono chińskie jedzenie. Quincy podzielił swoją porcję, choć podejrzewał, że Rainie nie będzie chciała się poczęstować. Miał rację. Odsunęła biały pojemnik, skusiła się tylko na herbatę. Sam zaczął jeść. Też nie był specjalnie głodny, ale od dawna wiedział, że zaniedbywanie się podczas śledztwa, zwłaszcza podczas trudnego śledztwa, nikomu nie http://www.abc-budowadomu.org.pl/media/ Złapał krzesło i walnął nim w piec. Dzbankiem do kawy rzucił w zlew. Rycząc, wywrócił stół... - Tato... - Nie mogę jechać. Muszę tu zostać. Być może jeszcze żyje. Nigdy nie wiadomo. Nie mogę go zostawić. To mój ojciec, chociaż mnie nie pamięta. Ten potwór będzie go torturował, a w końcu zamorduje! Boże! Widziałyście, co zrobił z Bethie! A to jest tylko stary człowiek, nawet nie wie, że ma syna. Jezu Chryste! Rainie, on nawet nie wie, że ma syna...! - Pojedziesz do Portland. - Nie! - Pojedziesz, Quincy. Nie pozwolimy ci tu zostać. Temu szaleńcowi właśnie o to chodzi! - Mój ojciec...

- Przepraszam - mruknęła. Świat znów zaczynał wirować. Nie czuła się dobrze. Miała wrażenie, że zwymiotuje albo zemdleje. Albo jedno i drugie. Gdyby tylko mogła zamknąć oczy... Szosa pędziła prosto na nią. Szarpnęło. Pasy. Powinna zapiąć pasy. Sięgnęła i chwyciła za klamrę. Pociągnęła. Pas wyciągnął się luźno. Racja. Popsuty. Trzeba go naprawić. Któregoś dnia. Sprawdź naprawdę ją lubiła, chociaż mała zwracała się do niej w taki sposób, jakby Sandy była dostojną staruszką. Obróciła talerz w ręku i zaczęła bezmyślnie pocierać drugą stronę. Kiedy przeprowadzili się tu z Shepem jedenaście lat temu, w sąsiedztwie nie mieli wielu małżeństw z dziećmi. Od tamtej pory dzielnica się rozrosła i miejscowe rodziny też. Tylko na ich ulicy Sandy mogła doliczyć się przynajmniej pięciorga maluchów. Dwie dziewczynki z klasy Becky mieszkały zaledwie cztery przecznice dalej. W okolicy było też sporo chłopców, ale większość z nich młodsza od Danny’ego. Becky miała więc towarzystwo, za to Danny’ego trzeba było wozić do kolegów. To wymagało wcześniejszego zaplanowania. A poza tym któreś z rodziców musiało pełnić rolę szofera. Jednak Danny nigdy się nie skarżył. Wydawał się zadowolony, że ma książki, że może zostać w szkole lub pograć na komputerze. Czasami wieczorem Sandy zabierała go na spacer po okolicy. Machali do znajomych. Danny przyglądał się antenom satelitarnym. Czasem ona