- A co to za różnica? - rzuciła obojętnie. - Jest pan żonaty? - Słucham?! - Chyba mówię wyraźnie, prawda? Jest pan żonaty? - Nie, ale co to ma... - To kto będzie matkował Henry'emu? - Zapewnię mu najlepsze opiekunki, zaręczam pani. - O tym to ja zdecyduję - odpaliła. - Bez mojej zgody nie może pan nic zrobić. Miała go w garści. A wydawało mu się, że to będzie takie proste - zabrać dziecko i wracać. - Jeżeli zacznie pani robić mi trudności w zabraniu chłopca do domu, wystąpię o przeniesienie prawa do opieki na mnie - zagroził. - Z łatwością je uzyskam, ponieważ do tej pory nie wywiązywała się pani ze swoich obowiązków wobec siostrzeńca. - I na pewno z łatwością uda się panu uzyskać je już jutro - skwitowała ironicznie. - Życzę powodzenia. Mark z trudem panował nad sobą. Najpierw przez całe miesiące nikt się dzieckiem nie interesuje, a teraz, gdy on chce mu zapewnić wszystko, co najlepsze, nagle jakaś obca kobieta zaczyna stroić fochy! - Zaledwie piętnaście minut temu nic pani nie wie¬działa o jego istnieniu - przypomniał chłodno. - Nie ma żadnego powodu, dla którego mogłoby pani zależeć na tym dziecku. - Jest jeden. Najważniejszy. To moja rodzina. - Z de¬terminacją podeszła do limuzyny, otworzyła przednie drzwi, rzuciła plecak na podłogę i zajęła miejsce obok szofera. - Henry może mnie potrzebować. Najpierw muszę go zobaczyć, bez tego niczego nie podpiszę. Albo więc zawiezie mnie pan do Sydney, albo złapię okazję. Co pan woli? Podróż przebiegała w napiętym milczeniu. Mark nie posiadał się ze zdumienia. Jakim cudem ktoś może tak po prostu wziąć swoje rzeczy i ruszyć w drogę? Wszystkie znane mu kobiety potrzebowałyby kilku godzin, żeby się spakować, o czasie potrzebnym na podjęcie decyzji nie wspominając. Tammy zachowywała się tak, jakby miała w plecaku wszystko, co jej do życia potrzebne. - Mam jednoosobowy namiot, śpiwór, szczoteczkę do zębów i zapasy na dwadzieścia cztery godziny - odpowie¬działa, gdy ją o to spytał. - To mi wystarczy. - Owszem, w buszu, ale w Sydney? Rozbije pani na¬miot w parku? Posłała mu miażdżące spojrzenie. - Wynajmę pokój w hotelu. Dam sobie radę. Proszę mnie tylko zawieźć do mojego siostrzeńca – powiedziała zimno i ponownie odwróciła się do niego plecami. Mark już wiedział, czym ją przekona. Pieniędzmi. Z pewnością liczyła się z każdym groszem, więc nie po¬gardzi okrągłą sumką. Jej siostra wyszła za mąż dla pie¬niędzy, ich matka uwielbiała luksusy - to musiało być u nich rodzinne. Oczywiście, nie mógł zaproponować pie¬niędzy teraz, kiedy kipiała złością, bo cisnęłaby mu je w twarz. Poczeka, pokaże jej dziecko, uświadomi, ile ko¬sztuje odpowiednie wychowanie i staranne wykształcenie, a wtedy sama dojdzie do wniosku, że nie stać jej na za¬trzymanie siostrzeńca w Australii. http://www.autoczescikepno.pl - Ale to już za cztery dni! - Tak. Z oszołomieniem potrząsnęła głową - Czemu nie przyjechałeś po niego wcześniej? - Już ci mówiłem. Podczas pogrzebu twoja matka za¬pewniła mnie, że Henry przebywa pod dobrą opieką w Sydney. Wiesz, jak ona potrafi człowiekowi coś wmówić. - Wiem... - Rozpaczała nad jego osieroceniem, wydawało się, że pragnie natychmiast do niego wrócić. Żal mi jej było, dałem jej więc czas, żeby mogła pobyć z wnukiem w Sydney i ochłonąć po śmierci córki. Miała przywieźć Henry'ego do¬piero wtedy, gdy będzie to konieczne. Tymczasem on omal nie trafił do domu dziecka! - wybuchnął z gniewem. - Nie pojmuję, jak mogła do tego dopuścić! O czym ta kobieta w ogóle myśli?! Odpowiedź na to pytanie Tammy znała od dawna. - O sobie. Tylko i wyłącznie. Mark aż zgrzytnął zębami, a potem machnął ręką. - Dobra, zostawmy ją. Teraz chodzi o Henry'ego. Przy¬kro mi, ale muszę go zabrać.
przyrzekłem spojrzeć w Lustro Prawdy i odpowiedzieć na jedno pytanie. Brzmiało ono: "Co trzeba zrobić, aby być sobą?"... Najpierw jednak musiałem spojrzeć w Lustro Prawdy. Było to wielkie naczynie z wodą, bardzo podobne do twojego wulkanu, które ukazywało prawdziwe oblicze tego, kto w nie spojrzał. Nie ukrywam, iż zerknąłem w nie trochę niepewnie, ale zobaczyłem tylko siebie, zwykłego gołębia. Maska stała przy mnie i dłonią zburzyła wodę. Kiedy Lustro Prawdy wygładziło się, znowu zobaczyłem siebie, czyli trochę wystraszonego gołębia, takiego samego jak poprzednio. Sprawdź Zatkało ją na moment. - Co ty wyprawiasz?! - wykrzyknęła przestraszona. - Nie masz uprzęży! Może ci się coś stać! - Już mi się stało - odrzekł spokojnie, wspinając się wyżej. Miał na sobie zwykłe dżinsy i sweter, a przecież wy¬glądał tak zabójczo, że aż zaczynało brakować jej tchu. - Jak to? Co ci się stało? Wspinał się dalej z taką pewnością siebie, jakby spędził pół życia, chodząc po drzewach. - Zakochałem się w tobie. Tym razem zamurowało ją na dobre, a Mark uśmiechnął się szeroko, choć nie do końca było mu do śmiechu. Tammy znajdowała się naprawdę wysoko, a on wcale nie był taki dobry w chodzeniu po drzewach, jak próbował udawać. Na¬prawdę wolałby nie spaść... Przynajmniej zanim jej nie pocałuje. Nie po to przecież przebył pół świata, żeby teraz skręcić sobie kark. Podciągnął się po raz ostatni i usiadł na gałęzi, obok której kołysała się Tammy. Chwycił dziewczynę w talii i przyciągnął do siebie, przez co omal nie stracił równowagi. Teraz z kolei Tammy złapała go i przytrzymała, by nie spadł. Dobrze, że miała na sobie uprząż, bo to oznaczało, że przynajmniej jedno z nich było zabezpieczone, a skoro jedno, to oboje, bo żadne nie puściłoby tego drugiego. Za nic w świecie. - Tęskniłaś za mną? - spytał. Co za głupie pytanie, odpowiedziało jej spojrzenie.