- Mój wuj. - Rodzinny interes? A gdzie wuj? - Poszedł na mszę. - Żartujesz? - Santos zaczął przechadzać się między półkami. - Chodzi co wieczór? - Prawie co wieczór. - Chłopak szedł za nim. - To pobożny człowiek. Zawsze powtarza, że kto boi się Pana, nie zazna ciemności ni cierpienia. Szuka pan czegoś konkretnego? - Jeszcze nie wiem. Wcześnie zamykacie. Moglibyście zrobić niezłą kasę wieczorem. Chłopak wzruszył ramionami. - Niebezpiecznie. Napady prawie co noc. - A dziewczyny? To przecież stałe klientki - zagadnął Santos. - Nie przychodzą do nas. Wuj nie lubi prostytutek. Kłamie. Santos był tego pewien. W sklepie było zimno jak w grobowcu, ale na czole chłopaka lśniły krople potu. - Szukam prostytutki o imieniu Tina. Znasz ją? - Nie. Już mówiłem, że one tu nie przychodzą. - To może ją widziałeś? Dzwoniła niedawno z budki naprzeciwko. - Widziałem różnych ludzi przy telefonie. Jak ona wygląda? Santos opisał Tinę, uważnie przyglądając się szczupłej twarzy rozmówcy. Nie wyrażała niczego szczególnego. - Chyba widziałem podobną - orzekł chłopak. - Ale się zmyła. - Jak to się zmyła? - Poszła do St. Peter’s. http://www.bytoviahpu.pl Miał przy tym tak srogi wyraz twarzy, że żadna z dziew¬cząt nie próbowała się nawet odezwać. Pani Stoneham pożegnała gadatliwą panią Lamb i zaczęła się zastanawiać, co się dzieje z Clemency, gdy zjawił się niespodziewany gość. Przycinała właśnie róże w ogrodzie, jednym okiem wypatrując młodej kuzynki, gdy przed bramę Ujechała dwukółka. Niski, elegancki mężczyzna poluzował lejce i zsiadł z powozu należącego, jak rozpoznała pani Stoneham, do zajazdu „Korona”. Koń schylił łeb i zajął się skubaniem trawy, a przybysz zabezpieczył koła kilkoma polnymi kamieniami i podszedł do furtki. - Pani Stoneham? - Tak. Mężczyzna wręczył jej wizytówkę. Pani Stoneham spa¬rzała na kartonik i serce jej zabiło. Prawnik z kancelarii w Londynie - to oczywiste, w jakim celu się tu zjawił. - Czym mogę panu służyć, panie Jameson? Przyznam, iż nie przypominam sobie pańskiego nazwiska. - Proszę pani, czy możemy porozmawiać na osobności? - Naturalnie. Proszę wejść do środka. - Zaprowadziła gościa do salonu i poprosiła, by usiadł. - Może napije się pan herbaty? - Z chęcią. Pani Stoneham zadzwoniła po służącą. Gdy wydawała polecenia, rzuciła jej szybkie, znaczące spojrzenie. Potem, nieco spokojniejsza, prowadziła niezobowiązującą rozmowę, w której obie strony mówiły dwuznacznikami i żadna nie chciała się do tego przyznać. W „Koronie”, miejscu, gdzie wynajął dwukółkę, pan Jameson usłyszał, że u pani Stoneham zatrzymała się urodziwa jasnowłosa kuzynka. Opis i czas przyjazdu dziewczyny pasował jak ulał do Clemency i prawnik był już pewien, że jego poszukiwania dobiegły końca. Pani Stoneham z kolei nie zamierzała mu ze swej strony niczego zdradzać. Owszem, przyznała, że zatrzymała się u niej młoda kuzynka, mająca wkrótce podjąć pracę guwer¬nantki. Nie ma jej w tej chwili w domu, możliwe, iż przebywa właśnie w Candover Court - pani Stoneham naprawdę tak nie myślała, ale nie widziała nic złego w tej niewinnej sugestii. Nie, nie ma pojęcia, kiedy dziewczyna wróci. Nie, nie słyszała również o ucieczce panny Clemency Hastings - co za szokująca historia! Amelia musi to bardzo przeżywać! Naturalnie nie było mowy o tym, by pan Jameson oskarżał panią Stoneham o podstęp. Jedyne, co mógł zrobić, to siedzieć i czekać w nadziei, że zaraz się zjawi ta nieszczęsna dziewczyna. Wydawało się niepraw¬dopodobne, by pani Stoneham miała dwie śliczne, jas¬nowłose kuzynki. Po głowie krążyło mu jednak kilka niespokojnych myśli. Po pierwsze, domek tej kobiety znajdował się o rzut kamieniem od posiadłości Storringtonów i z pewnością byłoby to ostatnie miejsce na ziemi, jakie wybrałaby uciekająca przed markizem panna. Po drugie, dziewczyna była tam najwyraźniej zapraszana. Tylko czy to aby prawda? Te wątpliwości powodowały, że pan Jameson musiał się jeszcze wstrzymać z ostatecznym sądem.
rzucie na bok! - Właściwie dzisiejszego wieczora. Willow... Pozwól, że ci wytłumaczę... - A dlaczego postanowiłeś mi się oświadczyć? - Była nieubłagana. - Czyżbyś dzisiaj odkrył, że mnie kochasz? - spytała z udawaną słodyczą. Sprawdź Pan Jameson zachował dla siebie nasuwające się komen¬tarze. Kiedy Clemency szła polną drogą w kierunku Candover Court, nie miała pojęcia, że w tej samej chwili przez czternastowieczną bramę prowadzącą do majątku przejeżdża sam markiz we własnej osobie. Spędził z Thorhillem kilka nieprzyjemnych dni w Lon¬dynie, zajęty sporządzaniem listy wierzycieli brata i wyli-czaniem zbywalnych aktywów, którymi mógłby spłacić co pilniejsze długi. Konie lorda Alexandra zostały sprzedane prawie za pół darmo, ale przynajmniej nie obciążały Lysandra koszty ich utrzymania. Jedynym jasnym punktem ostatnich wydarzeń było korzystne pozbycie się domu myśliwskiego w Leicestershire, co pozwoliło na zdjęcie zastawu hipotecz¬nego z majątku Candover Court, zagrożonego już licytacją. - Teraz chociaż lady Helena i panienka Arabella mają zapewniony dach nad głową, milordzie - stwierdził Thorhill. - Tylko na jakiś czas - odparł smętnie Lysander. - Co opętało ojca, że zdecydował się na taki krok? Jak mógł zastawić rodzinną posiadłość? - Wydaje mi się, że wszystkiemu były winne karciane długi lorda Alexandra. - Jutro pojadę do Candover i rozmówię się z Frome’em - zdecydował Lysander i odsunął krzesło. Frome już od lat pracował jako zarządca majątku Candover. - Zobaczymy, czy jest szansa doprowadzić tę posiadłość do porządku. - Ma pan teraz przynajmniej trochę oddechu, milordzie - zauważył Thorhill, patrząc na Lysandra z uwagą i wspominając lorda Alexandra. Pod względem fizycznym bracia nie byli do siebie podobni, ale to jeszcze o niczym nie świadczyło. Różnili się przede wszystkim charakterami. W oczach prawnika Lysander był wart dziesięć razy więcej niż poprzedni markiz. Wielka szkoda, iż Alexander nie opuścił tego świata o wiele wcześniej. Następnego dnia Lysander zajechał dwukółką przed Candover Court. Popołudniowe słońce odbijało się złotem od starych murów pałacu i wydało mu się, że nigdy jeszcze to miejsce nie wyglądało tak ładnie. Dom pochodził z czasów Tudorów, miał solidne, grube ściany i okna z drewnianymi kratownicami. Pierwszy Candover, który wybudował posiadłość, użył w tym celu kamieni z opactwa, podarowanego mu przez Henryka VIII w dowód wdzięczno¬ści za poparcie związku z Anną Boleyn. Przodek Lysandra przejawiał niezwykły talent w dziedzinie intryg politycz¬nych, lecz niefortunny upadek z konia zmusił go do wycofania się z dwom i ze świata wielkiej polityki. Kto wie, czy dzięki temu, że nie ocalił głowy, a przynajmniej obu nowo nabytych posiadłości, zajmował się swataniem włas¬nych dzieci, a nie planami małżeńskimi jego królewskiej mości. Lysander ostatnio rzadko odwiedzał swoją rodzinną miej¬scowość. Jako chłopiec łowił ryby w pobliskim strumyku i wspinał się na każde drzewo. Ale zawsze miał świadomość, że majątek nie należy do niego i nic tego nie zmieni, więc po powrocie z Oksfordu pojechał do Londynu i rzucił się w wir wielkomiejskich rozrywek. Teraz niespodziewanie został właścicielem tego pięknego dworu, a jednocześnie znalazł się o włos od jego utraty. Nawet po sprzedaniu wszystkich aktywów pozostanie jeszcze dwadzieścia tysięcy funtów długów. Gdyby nie to... Ziemia jest tu dobra i wystarczyłoby zainwestować w bardziej nowoczesne metody uprawy, a majątek byłby wart dziesięciokrotnie więcej niż te liche dziewięćset funtów rocznie, jakie przynoszą zmniej¬szające się czynsze. Lysander miał wielką ochotę podjąć to wyzwanie, jednak zadłużenie go przerastało. Nie było wyjścia, musiał myśleć o sprzedaży Candover. Dla dziewczyny chowanej w mieście w ciasnych murach londyńskiego domu, możliwość przechadzki na wsi jawiła się jako niezwykła przyjemność, zawierająca w sobie nie¬uchwytny i tajemniczy posmak przygody. Chociaż Candover Court był oddalony o niecałe cztery kilometry od wsi i z okien domku pani Stoneham Clemency wyraźnie widziała drzewa Home Wood, droga doń wydawała się wyprawą pełną odkryć. Kwiaty wychylające się zza żywopłotów, jaskółki świergoczące pod dachami, nawet szelest lekko już żółknących liści sprawiły, że zapomniała o kłopotach. Szła więc radośnie i cieszyła się, że jest tu sama i może do woli delektować się pięknem dnia.