los Danny’ego.

Z trzech pokutników jeden był uważany za przełożonego i wyświęcany na igumena. Tylko jemu reguła pustelni pozwalała otwierać usta – dla wypowiedzenia nie więcej niż pięciu słów, przy czym cztery powinny koniecznie pochodzić z Pisma Świętego, a tylko jedno mogło być dowolne – i w nim to mieścił się zwykle główny sens wypowiedzi. Powiadają, że w dawnych czasach schiigumenowi, przełożonemu pustelników, nawet tego nie było wolno, ale kiedy na Kanaanie odrodził się monaster, pobożni starcy już nie tracili czasu na zdobywanie skąpego pożywienia – jagód, korzonków i robaków (więcej niejadalnego na Wyspie Rubieżnej, jak pamięć sięga, nie było), tylko otrzymywali wszystko, co potrzebne, z klasztoru. Teraz święci pokutnicy spędzali czas na wyrzynaniu cedrowych różańców, za które pielgrzymi płacili monasterowi niemałe pieniądze – zdarzało się, że do trzydziestu rubli za sznur. Raz na dzień do Rubieżnej podpływała łódka – żeby zabrać różańce i wyładować zamówione rzeczy. Do łódki wychodził przełożony pustelni i wygłaszał krótki cytat, zawierający w sobie prośbę, zwykle praktycznego charakteru: o dostarczenie jakichś zapasów albo lekarstw, albo obuwia, albo ciepłego okrycia. Starzec mówił na przykład: „Przynieś mi i daj kołdrę” albo „Niechaj przyniesie wodę gruszową”. W tym wypadku początek wypowiedzi pochodzi z Księgi Rodzaju, z wersu, w którym Izaak zwraca się do swego syna Ezawa, ostatnie zaś słowo dotyczy codziennej potrzeby. Łódkarz zapamiętywał to, co mu powiedziano, i przekazywał słowo w słowo ojcu ekonomowi i ojcu szafarzowi, a ci dopiero starali się przeniknąć sens, czasami bez powodzenia. Weźmy choćby ową „wodę gruszową”. http://www.deskaelewacyjna.biz.pl/media/ na nos i znów zaczął oglądać przewielebnego, teraz jeszcze bardziej metodycznie. – Ach, ach! – zagdakał. – Ile niebieskiego! I pomarańczowy, pomarańczowy! Tyle nigdy! Zdjął okulary, wlepił w Mitrofaniusza zachwycone oczy. – Cudowne widmo! Ach, gdyby wcześniej! Pan potrafi! Powiedzieć im! Oni tacy! Nawet ten! – Uczony pokazał na właściciela kliniki. – Ja jemu, a on igłą! Reszta gorsi! Malinowe, wszyscy malinowe! Przecież trzeba coś! I pilnie! Jej się nie zatrzyma! Władyka, nachmurzony, zaczekał, aż Lampe ucichnie. – Nie szalej pan. Ja wszystko wiem. To pańskie? I skinął palcem na Berdyczowskiego: dawaj. Pan Matwiej, który tymczasem usiadł pod lampą, żeby czytać list Pelagii, wyjął z torby habit, buty, latarkę i znów zagłębił się w lekturze. Przesłuchanie jakby w ogóle go nie interesowało. Na widok nieodpartego dowodu Lampe zamrugał oczami, pociągnął nosem, jednym słowem – zmieszał się, ale mniej niż przedtem, kiedy doktor przyłapał go na kradzieży.

– Ja tu dowodzę, Sanders. Jeśli mam zwariować, to mój problem, nie twój. – No dobrze, dobrze. – Sanders podniósł ręce w geście rezygnacji. – Naprawdę chciałem być przydatny. – Chrzanisz. Chcesz tylko, żeby to śledztwo było szybkie i proste. – Pewnie! Szybkie i proste. Tak byłoby lepiej dla wszystkich. Na litość boską, całe miasto zbroi się jak szalone. Sprawdź Walkerze i zaczęły ją piec oczy. Nie chciała, się rozpłakać. – Wierzę w dobre maniery – powiedział cicho Quincy. – Z racji swojej pracy spotykam się z takim zwyrodnieniem, że nie muszę do tego wszystkiego dokładać własnych wybryków. – Ja nie mam dobrych manier. – Nie masz. – Uśmiechnął się z udawaną dezaprobatą. – Ale tobie to jakoś pasuje. Rainie odstawiła butelkę na szafkę nocną. Starała się opanować. Ładnie wybrnął. Nie mogła tego znieść. Zaczepny nastrój ogarniał ją coraz silniej. Wiedziała, dokąd to prowadzi. – Ty też pochodzisz z bogatej rodziny, co, Quincy? Eleganckie garnitury, droga woda kolońska. To dla ciebie nic nowego. – Nie pochodzę z bogatej rodziny. Mój ojciec jest farmerem. Urodził się i wychował na wsi. Ma sto akrów na Rhode Island. Haruje na tej ziemi w pocie czoła i świata poza nią nie widzi. To on mnie nauczył, jak ważne są dobre maniery. Nauczył mnie kochać jesień, kiedy liście zmieniają kolor i dojrzewają jabłka. I jeszcze, żeby nigdy nie mówić bliskim osobom,