- Jestem dwa lata starsza.

- Domyślałam się, że musisz umierać z głodu – powiedziała, idąc za jego wzrokiem. - Oprócz bekonu mamy grzanki i sos, ale ostrzegam: mój sos mięsny to bardzo szczególne danie. Santos spojrzał na nią spode łba. Duma walczyła w nim o lepsze z uczuciem głodu. - Nie musisz mnie karmić. - Nie? - Wyjęła z piekarnika blachę złocistych grzanek i postawiła na blacie. - Mam wrażenie, że coś ci się jednak ode mnie należy. W końcu stuknęłam cię wczoraj dość solidnie. Santos przypomniał sobie napuszone przemowy jednego z urzędników opieki społecznej, który tłumaczył, co mu się, biednej sierotce, należy od państwa. Któraś z przybranych matek ciągle powtarzała, ile zawdzięcza jej i jej mężowi, że zechcieli go przyjąć pod swój dach. Nie chciał od nikogo nic przyjmować, nie chciał nikomu nic zawdzięczać. Powiedział jej to. - W takim razie zapłać mi za jedzenie - odparła Lily po chwili. - Mam zapłacić? - powtórzył, myśląc o kilku dolarach, jakie mu zostały. - Za jedzenie? - Nie oczekiwałam zapłaty, to chyba jasne, ale skoro nie chcesz przyjąć poczęstunku - wytarła ręce w fartuch - to za niego zapłać. - Ile? - Nie wiem. Kilka dolarów. He może kosztować domowe śniadanie? Santos milczał. - No dobrze. Możesz odpracować, jeśli wolisz. Jest kilka rzeczy do zrobienia w domu: trzeba uporządkować garaż, naprawić okiennice, jeszcze jakieś drobiazgi. Niedawno umarł człowiek, który pracował u mnie przez czterdzieści lat. - Ułożyła na talerzu obłożone bekonem grzanki. - Sam musisz zdecydować, ile warte jest dla ciebie to śniadanie. A gdybyś postanowił zostać kilka dni, żeby nabrać sił, dam ci pełne utrzymanie, nocleg i jeszcze zarobisz kilka groszy. Santos wpatrywał się łakomie w talerz. Nie miał ochoty zostać, nie chciał być od nikogo zależny, ale był bez kasy, w jednej koszuli na grzbiecie i nie wiedział, co dalej ze sobą począć. Propozycja Lily Pierron spadła mu z nieba. To też go denerwowało, podobnie jak perspektywa zależności od starszej pani. - Parę dni - oznajmił suchym tonem. - Potem się stąd urywam. ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY Został. Dni płynęły, zamieniały się w tygodnie, potem w miesiące. Santos ani się obejrzał, jak minął kwartał. Nie miał pojęcia, co go trzymało w domu Lily. Tak jak powiedział jej na samym początku, zamierzał odpocząć, nabrać sił, zarobić kilka dolców i ruszyć w dalszą drogę. Pogrążony w myślach, przysiadł na zewnętrznych schodach wiodących na piętro, podniósł maleńki kamyk, który ktoś musiał wnieść na butach, i w zadumie obracał go w dłoni. Dlaczego Lily godziła się, żeby u niej mieszkał? Jaki miała w tym interes? Nie kupił opowieści o tym, że nie może znaleźć nikogo do pomocy, a już zupełnie nie uwierzył, że miałby obchodzić ją los przybłędy. Nie, musiała mieć jakiś swój powód. Doświadczenie nauczyło go, że ludzie nie działają bezinteresownie, że każdy czegoś oczekuje od innych. Nie wiedział tylko, czego Lily mogła oczekiwać od niego. Zasępił się. Sądząc po domu i samochodzie, nie brakowało jej pieniędzy. Bogaci nie potrzebują biednych - chyba że znajdują w nich służących albo chcą ich wykorzystać. Lily nie traktowała go jednak jak popychadła, nie czuł się też wykorzystywany przez nią w żaden sposób. Odnosiła się do niego z szacunkiem, jak do równego sobie. Za wszystkie prace, które mu zlecała, płaciła przyzwoicie. Poza tym pozostawiała mu całkowitą swobodę, nie zadawała żadnych pytań na temat przeszłości, nie narzucała się z męczącą, fałszywą serdecznością. http://www.dobra-medycyna.net.pl/media/ renty, którą zamierzał ustanowić, żeby zawsze miała własny dochód. - Lucienie, to za dużo - zaprotestowała. - Już dałeś mi więcej, niż się spodziewałam. - Nie kłóć się. Lubię być hojny. - Wpisał odpowiednie sumy do umowy. Dziewczyna zachichotała. - Nie sądzę, żeby mama się zgodziła. - Póki dotrzymuje przyrzeczenia, że nie będzie ze mną rozmawiać, może się nie zgadzać do woli. Zresztą to nie dla niej, tylko dla ciebie. - Dziękuję. - Kuzynka nachyliła się i cmoknęła go w policzek. Dwa miesiące wcześniej nie zniósłby takiej poufałości. Dwa miesiące wcześniej nie wytrzymałby długo w jednym pokoju z paniami Delacroix. Teraz stwierdził, że towarzystwo Rose sprawia mu przyjemność. Dziewczyna bardzo się zmieniła. Zrobiła wielkie postępy, od czasu gdy wysiadła z powozu cała w różowej tafcie. Była miła, pełna wdzięku, często się śmiała i okazywała, że go lubi.

Przyszedł tutaj dla niej. Czul to samo, co ona. Musiał przyjść. Glorii na moment zaparło dech w piersiach, zakręciło się jej w głowie. Chwyciła Liz za rękę i wyszeptała: - To on, Liz. To Santos. Liz zatrzymała się. - Gdzie? - Tam. Koło bramy, po prawej. Ten w czarnej koszulce i okularach przeciwsłonecznych. - Jesteś pewna? Nie widzę jego twarzy. Sprawdź - A co... z Glorią? - To już nie twoja sprawa. Kiedy siostra chciała wrócić za biurko, Liz chwyciła ją za rękaw. - Moja. Co się z nią stanie? Czy i ona zostanie wyrzucona? Siostra milczała przez chwilę, po czym stwierdziła pozbawionym wyrazu głosem: - Jej matka i Nasz Pan zadbają, by więcej nie błądziła. Liz patrzyła na siostrę w osłupieniu. Nie wierzyła własnym uszom. Ją usuwano ze szkoły za to, że kryła Glorię, tymczasem sama Gloria miała pozostać u niepokalanek. Jak siostra mogła zrobić coś takiego? To niesprawiedliwe. Wreszcie zrozumiała. Gdyby jej rodzice przekazywali równie hojne dotacje na szkołę jak St. Germaine’owie i jej wszystko uszłoby na sucho. Hope St. Germaine chciała się jej pozbyć, usunąć ją z życia Glorii. I dysponowała odpowiednimi argumentami, żeby jej życzenie zostało przyjęte jako rozkaz. W Liz obudził się gniew. I gorycz. I to ma być chrześcijańska szkoła! W której obowiązują chrześcijańskie zasady moralne! Spojrzała na przełożoną wzrokiem, w którym było wyraźne, wreszcie wolne od pokory i strachu oskarżenie. Ta poruszyła się niespokojnie. - Przykro mi, Elizabeth - powtórzyła. - Musisz zrozumieć. Prowadzę szkołę i muszę dbać o dobro wszystkich uczennic.