- To wymagałoby specjalnego pozwolenia, którego nie mamy

kręciły się wokół dwóch kwestii: pracy i Diaza. - Zadzwoniłam do niego sama z przeprosinami - ciągnęła Susanna. - Rozmowa zeszła na inne sprawy i usłyszałam, że masz jakiś trop prowadzący do porywacza Justina. Jak ten facet się nazywa? Diego? Diaz? an43 319 - Ech, nic z tego nie wyszło - powiedziała Milla, instynktownie powstrzymując się od mówienia o Diazie. Teraz, kiedy już wiedziała, czym on się zajmuje, rozumiała, że lepiej powiedzieć za mało niż za dużo. - Kurczę. A miałam nadzieję, że może tym razem... Nieważne. Ale daj mi znać, jak będziesz miała jakieś nowe informacje. - Jasne - odparła Milla, choć przecież w istocie wiedziała już bardzo dużo. Lepiej nie odkrywać zbyt wielu kart, szczególnie biorąc poprawkę na przypuszczenie Diaza, że celowa dezinformacja trwa dziesięć długich lat. Ufała Susannie, ale czy mogła zaufać jej znajomym? Albo znajomym tych znajomych? Na pewno nie. Pomyślała o tym, co zrobiłby na jej miejscu Diaz, i zamknęła usta na http://www.dobra-ortopedia.net.pl 64 odskoczył na drugą stronę podjazdu i wylądował przy płocie. Brig poczuł krew, ale nic nie widział. - Gdzie ona jest? - rozpoznał głos Jeda Bakera. Walczył, żeby odzyskać świadomość. Zamroczony, spojrzał w górę. Stał nad nim Jed. Oświetlało go nikłe światło z okien baraku. Chłopak ciężko dyszał, a z jego twarzy biła nienawiść. Wrzeszczał na Briga. Jego zęby błyszczały w ciemności. W umięśnionej ręce trzymał kij baseballowy. - Gdzie jest Angie? - A co ci do tego? - Ty kundlu, mów! Gdzie ona jest? Brig próbował wstać, ale kręciło mu się w głowie. - Nie twoja sprawa. - Raczej nie twoja. Zostaw ją w spokoju. Słyszysz, koleś? - Jed mocniej ścisnął kij. Brig przewrócił się na bok. Dostał w ramię. Kij uderzył o ziemię. - Nie weźmiesz jej. Ona jest moja. - Może powinieneś jej o tym powiedzieć? - Brig skulił się, ale Jed walnął go z całej siły kijem w plecy. Poczuł ból wzdłuż kręgosłupa. Zahuczało mu w głowie. Upadł na kolana. Żwir przebił mu dżinsy. Jed roześmiał się i wciągnął powietrze przez zaciśnięte zęby. - Trzymaj się od niej z daleka, synu indiańskiej dziwki. Brig zerwał się na równe nogi. Był wściekły. Splunął, zdrętwiałymi palcami chwycił koniec kija baseballowego i kopnął Jeda w krocze. Chłopak z jękiem upadł na ziemię. Brig wyszarpnął mu kij z ręki i zamachnął się. - Uważaj! Kij ze świstem uderzył Jeda w ramię. Chłopak wrzasnął jak skopany kot. Był ogłuszony. Następne uderzenie. Jed oberwał w żebra. Z kija poleciały drzazgi. Dał się słyszeć przeraźliwy jęk. - McKenzie, nie daruję ci tego! Brig nie przejął się pogróżkami Jeda. Uderzył go w nos. Chłopak skowycząc, upadł na ziemię. Zakrywał rękami usta i nos. Płakał jak niemowlę i błagał Briga, żeby przestał. Krew ciekła mu przez mięsiste palce, którymi ściskał nos. - Zasłużyłeś sobie, ty bezczelny sukinsynu! - Brig dyszał. Pot ciekł mu po twarzy. Zamachnął się kijem zza głowy. Chciał mu zamknąć gębę na zawsze. - Przestań! - W ciemności rozległ się głos Sunny. - Brig! Przestań natychmiast! Z nieba spadły pierwsze krople deszczu. Brig zacisnął palce na śliskim drewnie. Jed zasłonił się i wybełkotał: - Nie możesz tego zrobić. Nie możesz. - Szlochał histerycznie. Miał mokre spodnie. Krew leciała mu z nosa i z ust. - Ty pieprzony łajdaku! Indiański skurwielu! Kij wyślizgnął się Brigowi z rąk. - Wynoś się stąd. - Zapłacisz mi za to! - Zjeżdżaj! Sunny zbiegła ze schodów i przyjrzała się obu chłopakom. Długie czarne włosy przyprószone siwizną opadały jej na ramiona. Skórzany płaszcz powiewał na wietrze. - Zadzwonię po pogotowie. - Nie! - Jed się poderwał. Mało nie upadł, ale jakoś utrzymał się na nogach. - Jesteś ranny. Obaj jesteście ranni. - Nie potrzebuję od ciebie pomocy, Indianko. Ani od żadnego szarlatańskiego lekarza. To pić na wodę - zadrwił. Jego oczy pociemniały. Kapały z nich łzy. - Doniosę o tym szeryfowi. Oskarżę cię, McKenzie. Nie możesz bezkarnie napadać ludzi. - Spróbuj tylko. - No spróbuj - rzuciła Sunny i zanim Jed zdążył zareagować, chwyciła go z całej siły za rękę. - Puszczaj! - Usiłował się wyrwać. W oczach Sunny pojawił się dziwny blask. - Dobrze. Idź i donieś władzom, a oni dojdą prawdy. O Brigu. O tobie. O Angie Buchanan... Ta krew... - otarła kroplę z jego brody - ...udowodni, że kłamiesz. Lekko drżał jej głos. Wysokim tonem zaczęła coś nucić, chyba w języku Indian Cherokee, ale Brig nie był pewien. Sunny zamknęła oczy i zaczęła się kołysać w rytm monotonnej litanii. Jed się wzdrygnął. Przewrócił oczami ze strachu. Gdy Sunny śpiewała, chłopak otrzeźwiał. - Puszczaj mnie, ty indiańska czarownico! - wrzasnął. Oczy niemal wyskoczyły mu z orbit. - Co ona wyprawia? - Nie wiem, ale to brzmi jak przekleństwo - odpowiedział Brig, nieźle się bawiąc. Mama kpiła sobie z Jeda. I bardzo mu dobrze, bo sobie na to zasłużył. 65 - Zostaw mnie w spokoju! Śpiew nie ustawał. Zagłuszał przejmujący wiatr, którego podmuch sprzątnął spod ich nóg pierwsze suche liście. Był nawet głośniejszy niż warkot silnika motoru, którego koła nie przestawały się kręcić. Jed się wyrwał, ale wpadł do dziury, którą Chase zapomniał zasypać. Szybko się jednak pozbierał. - Niech was wszyscy diabli! - wrzasnął, dobywając głos ze ściśniętego z przerażenia gardła. - Niech was szlag trafi! W ciemności przemknął kot. Jed uciekał co sił w nogach. Chwilę później rozległ się dźwięk zapalanego silnika corvetty Jeda. Samochód zawył przeciągle i ruszył z piskiem opon. Silnik ucichł, a zawyły zmieniane biegi. Po chwili hałas ucichł w ciemności. - Krzyż na drogę - powiedziała Sunny. - Co zrobiłaś? - spytał matkę Brig. Wyciągnęła ręce i dotknęła jego czoła. Skrzywił się. - Musisz się nauczyć walczyć z przeciwnikiem głową, a nie pięściami. - Jesteś oszustką, mamo. - Tylko wtedy, gdy muszę. - Jej oczy były spokojne i ciemne. - Ale widzę wokół ciebie kłopoty, Brig. Naprawdę. Znacznie poważniejsze niż ten pętak. - Zobacz, mamo. Zaczynasz wierzyć we własne bajki. - To nie bajki. - Bzdura. - Zakpiłam z syna Bakerów, ale to wcale nie znaczy, że to bajki. Jeda trzeba było porządnie przestraszyć. Ale to, co widzę wokół ciebie i Chase’a jest najprawdziwszą prawdą. - Chyba nawet za bardzo przestraszyłaś Jeda. - I dobrze. - Spojrzała na drogę. Na jej gładkim czole pojawiły się zmarszczki. - Już więcej nikogo nie napadnie. - Słuchaj, nie martwię się o siebie ani o Chase’a - skłamał Brig, ocierając pot z czoła. Poczuł, że rzęsisty deszcz pada mu na głowę. - A powinieneś. - Muszę iść... - Poczekaj. - Spojrzała w niebo i zmarszczyła brwi, widząc chmury, które przesłaniały księżyc. - Musisz mi opowiedzieć o przyjęciu u Caldwellów. Wcześnie wróciłeś. - Było nudno. - I były problemy. - Zgadujesz, czy masz wizję? Założyła ręce pod biustem - Następnym razem przeklnę ciebie - zażartowała, ale nie było jej do śmiechu. Zagryzła wargi, patrząc na zakrwawiony kij. - Było trochę zamieszania, ale nic poważnego się nie stało - skłamał. - Nikt się nawet nie pokwapił, żeby wezwać policję. - Otrzepał kurtkę i podniósł motor. Miał poważne kłopoty. Naprawdę poważne. Nie chodziło tylko o kilka obelg pod adresem Sunny ani parę uderzeń kijem baseballowym. Pomyślał o Cassidy i poczuł wyrzuty sumienia. Cholera, ta dziewczyna dała mu się we znaki. Na dodatek miał urwanie głowy z jej siostrą. Angie. Dziwnie się dzisiaj zachowywała. Nie kokietowała go. Była chyba przygnębiona. Nie odstępowała go na krok, a po chwili flirtowała i tańczyła z innymi chłopakami, którzy łazili za nią watachą. Kiedy Brig miał już dosyć wystawnego przyjęcia i snobistycznych gości, namówił ją, żeby wyszli. Zgodziła się. Poszli ścieżką między drzewami przy domu. Angie się rozpłakała. Zaciągnęła go do składziku przy szklarni. - Co ci jest? - spytał podejrzliwie, bo jej nie ufał. - Nic. Nie wierzył jej. Angie Buchanan kręciła całym światem wokół siebie. Jednak po jej ładnej twarzyczce spływały łzy. Czuł, że ma jakieś kłopoty. Kłopoty, których on nie potrzebował. - Pomóż mi, Brig. - Jak? - Przytul mnie. - Angie, chyba pora wracać do domu. - Jeszcze nie. - Była zrozpaczona. Opuściła górę różowej sukni, odsłaniając kusząco jedną pierś. Chciała mu się oddać. - Na miłość boską, załóż to na siebie! - Proszę cię, Brig... - Chwyciła go za rękę i położyła ją na swoim jędrnym ciele. Patrzył, jak brodawka jej piersi stwardniała w oczekiwaniu. Pozwalała mu czuć ogień i płomienie, które w niej płonęły. Miał dziewiętnaście lat. A ona była taka pociągająca. - Pozwól, żebym cię zadowoliła - wyszeptała. - Jak wtedy... Pamiętasz? W skroniach Briga pulsowało pożądanie. Jej skóra była gładka jak jedwab. Musiał włożyć wiele wysiłku, żeby oderwać od niej ręce. Angie była nieugięta. Przyciągnęła palce Briga na drugą stronę sukni. Pomogła mu zsunąć z 66 siebie materiał. Piękne wypukłości piersi oświetlał blady księżyc. - Lubisz mnie. Wiem, że mnie lubisz. Pamiętam... Poczuł wstyd, ale serce płonęło mu w niecierpliwym oczekiwaniu. Jego męska natura go zdradziła, gdy Angie przysunęła się do niego i pocałowała go namiętnie w usta, ocierając się nagimi piersiami o jego koszulę. Była kusząca i pociągająca. Krew w nim wrzała. Wszystko przestało się liczyć. Chciał się tylko w niej zatracić. Wobec Cassidy zachował się jak szlachetny rycerz, mówiąc jej, że się więcej nie zobaczą. Więc dlaczego miałby nie skorzystać z tego, co Angie tak chętnie chciała mu dać? Pociągała go. Już raz ją przecież pieścił, kiedy okazała się na tyle głupia, żeby pokazać mu się nago. Boże, zachował się wtedy jak napalony ogier. Ale wtedy jeszcze nie wiedział, że Cassidy go pragnie. Od tamtej chwili jego myśli kręciły się tylko wokół szesnastolatki. Ale ona była dla niego za młoda, zbyt naiwna. Zasługiwała na coś lepszego. Nieważne, co on do niej czuł... A Angie... Cholera, była niezła. Zacisnął zęby i odsunął ją od siebie. - To chyba nie jest dobry pomysł. - Jest. - Ubierz się. Odwiozę cię do domu. - Zamknął oczy, starając się otrzeźwieć i oczyścić umysł z palącego pożądania. Usłyszał zapraszający odgłos rozpinanego zamka. - Nie... Otworzył oczy i zobaczył, że suknia Angie leży na trawie u jej stóp niczym różana kałuża. Dziewczyna stała przed nim tylko w jedwabnych figach, które zachodziły jej nisko na biodra, ukazując linię opalenizny. Różowa koronka ledwie przesłaniała włosy na łonie. - Ubierz się. - Jego głos był szorstki, ale nie stanowczy. Podeszła do niego, rozchylając pełne i wilgotne usta. Wspięła się na palce i objęła go ramionami za szyję. Wyginała się i ocierała o niego piersiami. Zaczęła go całować. - Ożeń się ze mną, Brig - wyszeptała mu w otwarte usta. Przywarła do niego. Majtki uwodzicielsko przesuwały się po wybrzuszeniu jego dżinsów. Objęła nogą jego udo i zaczęła przesuwać ją w górę i w dół, zostawiając gorący, wilgotny ślad na jego dżinsach, którego zapach czuł do tej pory. - Ożeń się ze mną, a będę na zawsze twoja. Teraz, kiedy odchodził od matki, żeby podnieść motocykl, już wiedział, co powinien zrobić. - Brig, nie... - Później, mamo. - Nie przejął się tym, że pada deszcz. Wsiadł na harleya i wjechał na drogę do miasta. Musiał wyjaśnić kilka spraw. - Przysięgam, że uduszę go gołymi rękami. - Cassidy po raz pierwszy widziała tak pijanego Derricka. Przeszedł przez gabinet do pokoju ojca, w którym na ścianach wisiały rzadkie okazy broni. - Kogo? - Serce jej łomotało. Szła za nim przez dom. Przed chwilą z piskiem opon wjechał na podjazd i narobił takiego hałasu, że szybko zbiegła po schodach. Stał w korytarzu, klął i darł się, zamroczony złością. - McKenziego, a kogo! - Usiłował otworzyć gablotę, ale była zamknięta. - Sukinsyn! - Wrócił do gabinetu, wysunął szufladę biurka, wyrzucił z niej długopisy i dokumenty i w końcu znalazł pęk kluczy. Wtoczył się z nimi do pokoju z bronią. Cassidy była przerażona. W domu nie było nikogo. Wymówiła się bólem głowy i państwo Taylor odwieźli ją do domu. Ledwie zdążyła się przebrać, gdy usłyszała jak Derrick z hukiem wpada do domu, potykając się, przeklinając i przyrzekając, że się zemści. Na Brigu. Wsadził klucz do drzwiczek. Nie ruszył się. - Cholera! - Dzwonię do taty - ostrzegła go. - No to dzwoń. Gdy się dowie, że Brig McKenzie pieprzy się z Angie, to też mu dowali. Cassidy poczuła mdłości. Mało nie zwymiotowała. Oparła się o framugę drzwi. - Nie wiesz, że... - Nie? - Wsadził w zamek inny klucz i nic. - Niech to diabli! - Trzeci i czwarty klucz nawet nie zmieścił się do dziurki. - Angie sama mi powiedziała. To się ciągnie między nimi, odkąd się tu zjawił, a może nawet wcześniej, nie wiem. Pewnie dlatego chciał u nas pracować, żeby się do niej zbliżyć. - Nie... - O, Boże, Cassidy, dorośnij! Wiesz, jakim wielkim człowiekiem mógłby się poczuć, mając córkę Buchanana? Byłby najszczęśliwszy na świecie. Po latach płaszczenia się przed naszym ojcem, wreszcie by mu dorównał. Przeliczył się, bo Angie się tylko wydaje, że za niego wyjdzie. - Wyszczerzył zęby. Krew pulsowała mu w skroniach. Kopnął w drzwi. Posypało się szkło. Sięgnął ręką przez potłuczoną szybę i wyciągnął strzelbę. Przerażenie ścisnęło Cassidy za gardło. - Nie... 67 - On się z nią nie ożeni. Nigdy więcej jej nie dotknie. Już ja się o to postaram. - Jego oczy miotały błyskawice. - Tym razem przeleciał niewłaściwą kobietę. Cassidy chwyciła go za ramię i rzuciła się na niego. Ręka Derricka opadła pod ciężarem jej ciała. Rozluźnił palce. Strzelba upadła na podłogę. Cassidy w mgnieniu oka podniosła broń i wycelowała z dwururki w klatkę piersiową brata. Drżały jej nogi, ale strzelbę trzymała pewnie. - Idź na górę, Derrick. Jesteś pijany i bredzisz bez sensu. Prześpij siei wytrzeźwiej. - Co? Ty masz zamiar mnie zastrzelić, gdy ja chcę bronić honoru naszej siostry? Ludzie! - Niech Angie broni się sama. - Boże drogi, Cassidy, przecież ty ryczysz, gdy strzelam do jaskółki czy jakiegoś cholernego kota. Nie strzelisz do mnie. - Strzelę. Przysięgam, Derrick! - Serce łomotało jej w piersi. Miała spocone dłonie. Zacisnęła palce na spuście. - Jeśli myślisz, że będziesz ścigał Briga z tą strzelbą i... oj! Derrick chwycił broń za lufę i wyrwał ją z zaciśniętych palców siostry. - Jesteś tak samo zła jak ona - warknął. - Bez przerwy łazicie za tym mieszańcem. Daj mi spokój. - Nie możesz... - No to patrz! - Wypadł z pokoju i zbiegł na dół, na korytarz. Cassidy miała na nogach pantofle na obcasach. - Zostanę miejscowym bohaterem, jeśli załatwię McKenziego. Wyświadczam przysługę tobie, sobie, Angie i całemu temu cholernemu miastu. - Zadzwonię po mamę i tatę. - No to dalej. - I na policję. Jeżeli coś się stanie Brigowi, przysięgam, że cię wydam i... Odwrócił się i spojrzał w wykrzywioną z wściekłości twarz Cassidy. Jego oddech był przeniknięty alkoholem i dymem. - Ty chyba nic nie rozumiesz? Brig zgwałcił Angie. - Zgwałcił? - A jak? Myślisz, że chciałaby tego z nim? - Derrick wykrzywił się z niesmakiem. - Ale ona... - Flirtowała z nim. Ze wszystkimi flirtuje. Ale nie chciała zrobić tego z Brigiem. Zmusił ją. - Chyba... chyba było odwrotnie. Słyszałam, jak rozmawiała z Felicity. Powiedziała jej, że ma zamiar uwieść Briga. - Kłamiesz - warknął, trzęsąc się z wściekłości. - Nie, nie kłamię. Jeżeli mi nie wierzysz, spytaj Felicity. Oczy Derricka zmieniły się w wąskie szparki. - Ją ostatnią bym o to pytał. - No to porozmawiaj z Angie! Sama ci powie. Z wściekłości drżały mu nozdrza. - Skłamie, żeby go chronić. Ale już za późno. Najwyższy czas, żeby Brig McKenzie zapłacił za wszystko. - Podrzucił strzelbę w ręce i otworzył drzwi. Cassidy została sama, przytulona do ściany. Derrick odjechał. Myślała, że się przewróci. Była bezradna. Ani rodzice, ani policja nie potraktują jej poważnie. Brig słynął z tego, że zadzierał z prawem, a Derrick miał opinię chłopaka, który jeszcze nie dorósł. Więc czasem sobie wypił i rozbił parę samochodów. Wywołał awanturę, może dwie. Sypiał z kim się dało. Nikt nigdy na tym nie ucierpiał, z wyjątkiem Felicity Caldwell, która popełniła błąd i zakochała się w nim na zabój. Poważniejszych problemów nigdy z Derrickiem nie było, bo Rex Buchanan chętnie płacił za wybryki swego syna. Ale za Brigiem McKenziem kłopoty ciągnęły się jak pioruny za błyskawicą. Władze nie uwierzyłyby, że mówi prawdę. Usłyszała warkot samochodu Derricka. - O Boże.... - Modliła się w duszy, żeby jej brat nie znalazł Briga i Angie razem. Wnętrzności Cassidy ścisnęły się boleśnie. Zbyt często była świadkiem wybuchów Derricka. W dodatku w ciągu kilku ostatnich lat zrobił się gorszy. Okładał konie batem do krwi, strzelał do jaskółek i traktował koty jako doskonały cel treningowy. Przypalał Williego papierosami. Chłopak nigdy nie poskarżył się ani słowem, ale Cassidy domyśliła się prawdy i spytała brata wprost. Ostrzegła, że jeżeli to się powtórzy, powie ojcu. Derrick się wtedy roześmiał. - Chyba żartujesz? - Zgasił ją, gdy mu zagroziła. - Jeżeli ojciec będzie miał do wyboru twoją wersją i moją, to komu uwierzy, jak myślisz? Twoich słów nie potwierdzi nawet ten półgłówek. - Jak to nie? Przecież wie, co mu zrobiłeś. Derrick leniwie wykrzywił usta w złośliwym uśmiechu. - Wie, ale nic nie powie. 68 - Dlaczego? - Bo jest zboczeńcem. Dlatego. Jeżeli mnie wyda, to ja wydam jego. A on nie chce, żeby nasz słodki, urny tatuś dowiedział się, do jakiego stopnia ten cymbał jest chory. Bo skończyłby w zakładzie dla psychicznie chorych, gdzie zresztą jest jego miejsce. - Jesteś straszny. - To jedna z moich zalet. - Willie nie jest zboczeńcem! - Nie? - Derrick zmarszczył brwi. - Na twoim miejscu, siostrzyczko, zasłaniałbym żaluzje i zamykał okna. Nigdy nie wiadomo, kiedy Williego przestanie bawić podglądanie i zabierze się do roboty. On obserwuje. Widzi wszystko, co się tu dzieje. Widział cię taką, jak cię Pan Bóg stworzył, tylko z medalikiem świętego Krzysztofa. Angie też widział. Chyba mu się podoba ten czerwony stanik, w którym paraduje twoja siostra. Cassidy się wzdrygnęła. Myśl, że ktoś ją podglądał, przyprawiła ją o gęsią skórkę. - Więc Willie nie piśnie nawet słówka, chyba że będzie chciał skończyć w wariatkowie. - Groziłeś mu? - Do Cassidy dopiero wtedy dotarło, jak bardzo zepsuty jest jej brat. - Tylko uświadomiłem mu kilka faktów. Ale on nie jest takim kretynem, na jakiego wygląda. Od razu pojął, że musi trzymać gębę na kłódkę, jeżeli chce tu mieszkać. A wierz mi, że on chce tu zostać, bo myśli, że szpital psychiatryczny jest rodzajem dwudziestowiecznego więzienia z torturami. Jest przekonany, że czeka go tam lobotomia albo leczenie elektrowstrząsami. A to boli. Bardzo boli. On się tego śmiertelnie boi. - Ty mu to powiedziałeś? - Ja mu tylko wymieniłem parę możliwości. - Mówię ci, Derrick, jeżeli jeszcze coś mu zrobisz... Jeżeli go tylko dotkniesz, będziesz go denerwował albo go skrzywdzisz, to powiem o tym tacie i on mi uwierzy. - Tata nawet nie pamięta o tym, że żyjesz. Przykro mi, że cię ranie, ale tatę obchodzi tylko Angie, bo przypomina mu mamę. A tak a propos zboczeń. Wiesz, czasami się o niego martwię. To chyba niemożliwe, żeby chciał to zrobić z własną córką? - Nie! - wrzasnęła Cassidy i zatkała uszy. - Mam nadzieję, że nie, bo to raczej obrzydliwe. - Derrick, poza nieodpartą chęcią szokowania, miał w sobie coś ponurego, groźnego i złego. - Ale jeżeli jej dotknie, to przysięgam, że go zabiję. A teraz ściga Briga. Na miłość boską, nie może pozwolić, żeby go dopadł. Podbiegła do telefonu w gabinecie i wykręciła numer do domu Briga. Telefon dzwonił i dzwonił. Dziesięć razy. Dwanaście. Piętnaście. Dwadzieścia. Zrozpaczona cisnęła słuchawką i zaczęła szukać dodatkowej pary kluczyków do samochodu. Przed stajniami stały ciężarówki. Jeżeli znajdzie kluczyki... Nie miała jeszcze prawa jazdy, ale umiała prowadzić. Dalej, dalej... Przewracała palcami ołówki, pióra, temperówki i gumki. Kluczy nie było. Potem sobie przypomniała, że pęk kluczy zabrał ze sobą Derrick. Zrozpaczona wybiegła na dwór. Wiatr się wzmagał. Przeszukała wszystkie samochody, ale nie znalazła dodatkowych kluczyków. Nie było szans, żeby uruchomić ciężarówkę. Ale nie mogła zawieść Briga. Musiała go ostrzec. Tylko jak? I gdzie on może być? Z Angie. Czuła ołowiany ciężar na sercu, ale nie mogła pozwolić, żeby jej uczucia powstrzymały ją przed ostrzeżeniem go. Tylko jak? Pieszo daleko nie zajdzie. Zagryzła wargę. Przebiegła wzrokiem parking i garaże. Spojrzała na stodoły i już miała odpowiedź na swoje modlitwy. Remmington. Na nim dojedzie wszędzie. Tylko gdzie? Gdzie jest Brig? Gdzie go może znaleźć? Nie miała pojęcia. Zaczęła biec, szybko przebierając nogami. Serce łomotało jej ze strachu. Nie miała pojęcia, dokąd ma jechać, ale wiedziała, że musi się tam znaleźć szybko. Nie zapalając świateł, zdjęła cugle z haka przy boksie Remmingtona. Nikt, nawet Willie, nie mógł wiedzieć, że wyjechała. Kilka koni zarżało i zaszeleściło siano. - Wszystko w porządku - wyszeptała Cassidy. Czyjaś ręka wynurzyła się z ciemności i zakryła Cassidy usta. Krzyk uwiązł jej w gardle. - Ćśśś... Cass, to ja. - Usłyszała głos Briga i serce zaczęło jej walić jeszcze mocniej. - Brig? Opuścił rękę i położył jej na ramieniu. Próbowała nie zwracać uwagi na dotyk ciepłych palców, które paliły ją przez koszulę. - Co... co ty tu robisz? - Miałem się spotkać z Angie. Serce jej zamarło. - Ale przecież ona była z tobą na przyjęciu. - Rozstaliśmy się kilka godzin temu. W mieście, tam gdzie zostawiła samochód. Tam się umówiliśmy na przyjęcie. Nie chciała, żebym przyjechał tutaj po nią na harleyu, ani żebym odwoził ją na motorze do domu. 69 - Dlaczego? - Pokłóciła się z Derrickiem. Twój brat chyba wypowiedział mi wojnę. Zagroził Angie i poparł go nawet twój ojciec. - Ale i tak wyszła. - Tak. Wymknęła się z domu pod błahym pretekstem. Miała iść wcześniej do Caldwellów. A potem spotkać się ze mną w mieście. - A ty się na to zgodziłeś. Mięsień drgnął mu w kąciku ust. - Twoja siostra... potrafi być przekonująca. - Więc nie jesteś taki odporny? - Po prostu lubię dokuczać bogatym chłopcom. Cassidy wszystko osunęło się w środku. Usiłowała się od niego odsunąć, ale trzymał ją mocno za ramię. Starała się, żeby w jej głosie nie było słychać bólu. - Angie nie wróciła jeszcze do domu, a Derrick jest wściekły. - Na mnie? Najwyraźniej się z tego ucieszył. - To nie żarty. Ma broń i jest przekonany, że wyświadczy przysługę wszystkim, włącznie z Angie, jeżeli cię... - Co? - Zabije. - Błazenada bogatego chłopca. Nie przejmuj się nim. - On mówił poważnie. - Serce dudniło jej ze strachu. - Możesz mi wierzyć, on cię zabije. - Niech spróbuje. - Westchnął. - Gdzie Angie? - A potrzebna ci do czegoś? - Nie, do cholery. - Opanował się. - Chciała, żebym się z nią tutaj spotkał. - W stajni? - Tak powiedziała. Kłopot w tym, że trochę się spóźniłem, bo Jed Baker chciał mnie sprać. Cieszę się dużą popularnością tej nocy. - Derrick nie żartuje. - Jed też nie żartował. On chyba nie rozumie. Zupełnie nie przejął się jej bratem. Było ciemno. Cassidy widziała tylko kontury twarzy Briga, które oświetlało nikłe światło wpadające przez okno. Na czole miał ślady krwi po bójce z Jedem. - Słuchaj, Brig. Derrick jest pijany. Lepiej, żebyś trzymał się od niego z daleka. - Nie mogła przestać myśleć o tym, że jej dotyka. - Może ktoś powinien dać mu nauczkę. - Nie. To nic nie da. Byli już tacy, co próbowali. - Potrząsnęła gwałtownie głową. Chciała go przekonać, że grozi mu niebezpieczeństwo. - On jest naprawdę zawzięty. Czasami... czasami wydaje mi się, że lubi krzywdzić ludzi. Sprawia mu to przyjemność. - Więc pora to zmienić. - Nie. Ty się do tego nie mieszaj. Nie dzisiaj. - Zrozpaczona chwyciła go za ramiona. - Idź do domu. Albo nie, idź w jakieś bezpieczne miejsce, gdzieś daleko. Niech Derrick wytrzeźwieje. - Żeby mnie stuknął, kiedy sobie popije następnym razem? - Wyżyje się na kimś innym. - Na kim? Na tobie? - Uniósł jej głowę. - Dam sobie radę. - A ja sobie nie dam? - W jego głosie pobrzmiewała drwina. Cassidy poczuła się jak głupia smarkula, która zachowuje się jak dorosła. - Derrickowi... na mnie zależy. Nie zrobi mi krzywdy. Nawet jeśli by mnie nie lubił, to nic mi nie zrobi ze strachu przed ojcem. Już on by mu dał, gdyby się dowiedział, że Derrick mnie dręczy. - A Angie? - spytał szeptem Brig. - Też. Tata... on by nas ochronił. - Bolało ją to, jak Brig mówił o Angie. - Dlaczego zgodziłeś się z nią tutaj spotkać? - Źle zrobiłem - wyrzucił jednym tchem. - Ale ona była... - załamał mu się głos. - ...przerażona. - Czym? - Nie wiem. - Może udawała. - Cassidy dość dobrze znała swoją starszą siostrę i chociaż zupełnie nie miała pojęcia, czego mogła się bać, była pewna, że Angela Marie Buchanan tak naprawdę nigdy w życiu nie była przerażona. - Może. - Brig nie był przekonany. Zapadała cisza. Krople deszczu bębniły o dach. W powietrzu czuć było ciepły zapach koni. - A w ogóle, co ty tu robisz?

przeszukiwała torebkę w poszukiwaniu chustki. Tymczasem twarz Diaza wyrażała wreszcie jakieś emocje: wyglądał na zdruzgotanego świadomością, że Milla go uderzyła, i prawdopodobnie równie zaskoczonego tym, iż jej na to pozwolił. Sama była zdziwiona własnym brakiem opanowania, tym, że Diaz tak sobie bezczynnie stał, zamiast rzucić się na nią, złamać jej Sprawdź rady - Nie - wyszeptała. - Facet... Zaskoczył mnie. - Co? Cholera! - Brian rozejrzał się nerwowo dookoła. - To musiała być ich czujka, której nie zauważyliśmy! - Nie. On nie był z nimi. - Skąd wiesz? an43 49 - Powiedział, że skręci mi kark, jeśli pisnę - westchnęła. W zasadzie prawie to zrobił, sądząc po stanie jej gardła. - Ale po co... - zadumał się Brian. - No, chyba że on też... - Ich obserwował - dokończyła, gdy jej towarzysz zawiesił głos.