Było rzeczą powszechnie wiadomą, że lord Alexander prowadził nader rozwiązły i kosztowny tryb życia. Bez opamiętania szastał pieniędzmi, wydawał je tak, jakby lal wodę z konewki. Bezkrytycznie i z konsekwencją godną lepszej sprawy realizował swoje ekstrawaganckie zachcianki, toteż nic dziwnego, że jego śmierć nie wzbudziła w najbliż¬szych żadnego żywszego uczucia poza ulgą. Lysander przypuszczał, że nieodpowiedzialne zachowanie brata w rów¬nym stopniu co nieszczęśliwa gra ojca przyczyniło się do fatalnego stanu rodzinnych finansów. Mimo wszystko różnili się między sobą - stary markiz przynajmniej żył uczciwie, lord Alexander zaś był zdolny do wszelkich oszustw.

Wygląda źle, pomyślała. Wymizerowany, zmęczony. Zarazem było w nim coś chłopięcego; mały, zagubiony dzieciak. Tak pewnie wyglądał, kiedy zamordowano jego matkę i został sam. Niedawno stracił Lily, teraz pracę. Nie miał nic, o czym mógłby powiedzieć: moje. Nie, Liz nie potrafiła mu źle życzyć, niezależnie od tego, co sama od niego wycierpiała. Wstała i nerwowo wytarła ręce o spódnicę. Chop i Hope St. Germaine... To, co widziała, mogło nie mieć żadnego znaczenia i pewnie nie miało, ale o tym niech zadecyduje sam Santos. Wzięła głęboki oddech i ruszyła do ich stolika. - Cześć, Santos. Podniósł na nią spłoszony wzrok. - Cześć, Liz. Wyglądał na wykończonego. Teraz była pewna, że nie chciał sprawić jej bólu, a jeśli sprawił, to nie celowo. Żal w jego oczach był szczery, tak jak niekłamany był jego smutek. - Jeśli chcesz, żebym wyszedł - powiedział cicho - to wyjdę. - Nie, ja... muszę z tobą porozmawiać. - Spojrzała na Jacksona. - Z wami dwoma. Mogę usiąść? Skinęli głowami. Usiadła i bez zbędnych wstępów opowiedziała im całą historię. Kiedy skończyła, Jackson odchylił się w swoim krześle i gwizdnął przez zęby. - No, Batmanie, to mamy naszą świętoszkę. Santos w zdumieniu pokręcił głową. - Czułem, że to ona, ale nie chciałem wierzyć. Mówiłem sobie, że musiałem zwariować, że to jakaś paranoja... - A jednak. No proszę, Hope St. Germaine i Chop Robichaux... - Jackson pokręcił głową. - Niżej upaść już nie można. Układ damy z alfonsem. Tylko skąd ona go zna? - Właśnie. Nie znalazła go przecież w książce telefonicznej. - A i on nie ryzykowałby dla kogoś, kto przychodzi z ulicy. - Dla dużej kasy mógłby. Znam sukinsyna. - Ile mógł żądać? - Jackson złączył palce. - Jak myślisz? http://www.gabinety-stomatologiczne.edu.pl Na te słowa Clemency spojrzała z przerażeniem na wykrzywioną triumfalnym uśmiechem twarz matki. Ciotka Whinborough prowadziła pobożny, niemal ascetyczny tryb życia i była znana z surowości i nieugiętości charakteru. Clemency pamięta do dzisiaj jedyną wizytę w jej domu, gdy zobaczyła skuloną w kuchni, posiniaczoną dziewczynę, pobitą z jakieś błahej przyczyny. Na prośbę Clemency interweniował w tej sprawie ojciec i zagroził ciotce wstrzymaniem wy¬płacania jej pensji, jeżeli nie zaprzestanie maltretowania służby. Ciotka Whinborough nigdy nie zapomniała Clemency tego incydentu i matka doskonale o tym wiedziała. - Clemency, słuchasz mnie? - Tak, mamo - odparła posępnie dziewczyna. - Oczekuję z twojej strony pełnego współdziałania. Rozbierając się tego wieczoru, Clemency miała uczucie, jakby znalazła się w potrzasku. Zdesperowana, nie widziała żadnej możliwości ucieczki z tej pułapki. Z początku zastanawiała się, czy w tej sytuacji nie zdać się na łaskę i niełaskę nieznanej ciotki markiza, lecz szybko odrzuciła podobne myśli. Do sypialni weszła pokojówka Sally i zdu¬miała się, gdy zastała swoją panią bladą, siedzącą w mil¬czeniu na skraju łóżka i wpatrującą się bez celu przed siebie. Sally, hoża dziewczyna o kasztanowych, podskakujących wraz z każdym ruchem włosach, służyła wcześniej u pewnej skąpej księżnej i często raczyła Clemency niewybrednymi opowieściami o arystokracji. Przywiązała się bardzo do swej nowej pani, która okazała się po dziesięciokroć hojniejsza niż poprzednia, a ponadto o wiele młodsza i piękniejsza. - Pewnie już słyszałaś - odezwała się Clemency apa¬tycznie. Pozwoliła, aby służąca zaprowadziła ją do toaletki i tak długo szczotkowała jej włosy, aż zalśniły w świetle świec. - Słyszałam, panienko. - A jeżeli się nie zgodzę, matka pośle mnie do ciotki Whinborough. - Och, tylko nie to, panienko! - Tak powiedziała. - Ale, panienko, ten markiz - rzekła Sally po chwili wahania. - Wiem, że to nie moja sprawa, ale...

Zielnik przechodził z rąk do rąk, wzbudzając entuzjazm i szczery podziw. Naturalnie lady Fabian interesował głównie wkład pracy Diany, a Giles uznał, że na szczególne uznanie zasługuje wykaligrafowany pięknie wstęp. Lady Helena, nie mając pojęcia o ukrytych talentach Arabelli, była tym faktem wielce zaskoczona. - Czy to naprawdę twoje malunki, Arabello? - Tak, ciociu. - I wszystko to twoje własne dzieła? - Oczywiście - odparła dziewczyna z niecierpliwością i spojrzała na Clemency. - Tak jest w istocie, milady. Arabella przejawia w tyra kierunku prawdziwy talent. Sprawdź - BliŜej - szepnął, gdy delikatny kobiecy zapach dotarł do jego nozdrzy. Obserwował, jak przełyka ślinę, widział, jak zadrŜała, gdy stanęła z nim prawie twarzą w twarz. Prawie. - BliŜej - powtórzył. Uniosła brwi wyraźnie zdziwiona. Jeszcze jeden krok i wpadłaby na niego. Uśmiechnęła się kącikami ust. Mark słyszał jej przyspieszony oddech, przyglądał się, jak się zbliŜa, wtedy tak wymierzył odległość, by przekonała się, jak bardzo jej pragnie. Z nagłej zmiany wyrazu jej twarzy domyślił się, Ŝe zrozumiała to. Ból przeszył jej ciało. Nie mogła określić przyczyny, ale pragnęła go. Przebiegło jej przez myśl, Ŝe on obdarza ją rozkoszą niewyobraŜalną, ponad miarę. O takiej rozkoszy marzyła, bo doświadczyła jej tylko w marzeniach. Teraz moŜe powiedzieć, Ŝe rzeczywistość wszelkie jej marzenia przekroczyła. Podjęła decyzję; chciała być jego kochanką dzisiaj, jutro, tak długo, jak on