- Do diabła! Gdy Sayre wyszła z biura, dzierżąc w ręku klucz do pokoju, Beck czekał na nią pod drzwiami. Sięgając po jej torbę, spytał: - Piętro czy parter? - Nie musisz mnie odprowadzać. - Huff nigdy by mi nie darował, gdyby przytrafiło ci się coś złego. - Co takiego mogłoby mi się przydarzyć? Wyjął torbę z jej dłoni. - Nie ma o czym mówić, Sayre. Z rezygnacją wskazała na długi, klimatyzowany korytarz. - Ostatni pokój - powiedziała i roześmiała się gorzko. - Huff. Kogo próbujesz oszukać, że on troszczy się o moje zdrowie? - Rozumiem, że dziś w szpitalu nie doszło do pojednania? - Znów zabawił się moim kosztem. Kolejna z jego brudnych, chorych gierek. - Myślał, że umiera. Może się mylisz. - Nie. - Żadnych wątpliwości? - Absolutnie żadnych. - Rozumiem, że kiedy przerwał twój romans z Clarkiem Dalym... - Co takiego? - Sayre zatrzymała się gwałtownie i chwyciła Becka za ramię. - Co ty o tym wiesz? - Tylko to, co powiedział mi Chris. - Chris opowiedział ci o mnie i Clarku? Kiedy? - Podczas twojej wizyty na oddziale. - Dlaczego? Jej palce zaciskały się kurczowo na jego łokciu, chociaż Beck przypuszczał, że wcale nie była tego świadoma. Oczy Sayre płonęły wściekłością. - Spytałem Chrisa, dlaczego między tobą a Huffem panuje taka niezgoda - odparł spokojnie licząc na to, że nieco rozładuje sytuację. - Cóż, mam nadzieję, że spodobała ci się jego opowieść. Puściła jego ramię i ruszyła dalej korytarzem. Gdy doszła do ostatnich z rzędu identycznych drzwi, wsunęła klucz w zamek z taką furią, że Beck się zdziwił, iż go nie złamała. Wyszarpnęła mu torbę i wrzuciła ją do pokoju. - Nie wspomniałbym o tym, gdybym wiedział, że tak cię to zdenerwuje. - Denerwuje mnie to, że ty i Chris plotkujecie jak dwie stare baby na temat mojego prywatnego życia. Nie miał żadnego powodu, by rozmawiać o tym z tobą ani z kimkolwiek innym. Nie znaleźliście lepszego tematu? - Nie plotkowaliśmy. Poza tym, to już stare dzieje... - spojrzał na nią pytająco, mrużąc oczy - prawda? - Co cię to obchodzi? - Obchodzi mnie to tak samo, jak twoje dwa małżeństwa. - O tym też rozmawialiście? - Są częścią historii waszej rodziny. - Do której ty nie należysz. - Zgadza się. Jestem jedynie obserwatorem. Po prostu byłem ciekaw. - Czego?

- O tym, co się stało z tymi przepiórkami, które mie¬liśmy zjeść - skłamała na poczekaniu. - Dlaczego? - Bo lubię przepiórki. Nie w sensie kulinarnym. Lubię je żywe. Jak byłam mała, znalazłam jedną, a właściwie jed¬nego, poranionego i bez skrzydła. Zaopiekowałam się nim, nazywałam go Piórek. Teraz mam do nich sentyment. - Nie chcesz więc jeść krewnych Piórka? - Wolałabym nie. Nawet jeśli ty miałbyś na to wielką ochotę. Mark uśmiechnął się, odstawił filiżankę po kawie, pod¬niósł się zza stołu i podszedł do Tammy, by odsunąć jej krzesło. Znowu nie wiedziała, jak się zachować. Nikt nigdy nie odsuwał jej krzesła, bo i po co? Skoro łazi po drzewach, to chyba potrafi bez pomocy wstać od stołu? Nie mogła jednak zaprzeczyć, że ta właściwie absurdalna grzeczność była całkiem przyjemna... Nawet bardzo, po¬nieważ dzięki temu Mark znalazł się tuż przy niej. Jego dłoń niechcący musnęła jej nagie ramię, a suknia zaszele¬ściła, ocierając się o jego spodnie... Zrobiło się jej gorąco. - Nie musisz myśleć o tym, na co ja miałbym ochotę - odparł. - Od jutra będziesz jadać sama, ja wracam do domu. A ten znowu swoje! W jednej chwili ogarnęła ją zimna furia. - W Australii nawet słowem nie zająknąłeś się na ten temat. Celowo wprowadziłeś mnie w błąd. - Wcale nie. Planowałem zamieszkać tu z Henrym, ale wszystko się zmieniło. - Co się zmieniło? - Ty. - Przyglądał się jej z nieodgadnionym wyrazem twarzy. - Ty - powtórzył. - I ja. - Nie rozumiem - szepnęła, próbując zyskać na czasie. Myślała z największym trudem i ledwo oddychała, ponieważ Mark wciąż stał tuż przy niej. - Sama powiedziałaś, że nie możesz mieszkać ze mną pod jednym dachem. Niechże on się odsunie, bo ona naprawdę nie może się skupić na tym, o czym rozmawiają! Stał zdecydowanie za blisko! - Bo to prawda. Potrzebuję własnej przestrzeni ży¬ciowej. - Ja też! - Idźmy więc na kompromis - zaproponowała. - Przerobię część mojego skrzydła zamku na własne, niezależne mieszkanie. http://www.revelare.pl/media/ Tego się nie spodziewała. - Ale to już za cztery dni! - Tak. Z oszołomieniem potrząsnęła głową - Czemu nie przyjechałeś po niego wcześniej? - Już ci mówiłem. Podczas pogrzebu twoja matka za¬pewniła mnie, że Henry przebywa pod dobrą opieką w Sydney. Wiesz, jak ona potrafi człowiekowi coś wmówić. - Wiem... - Rozpaczała nad jego osieroceniem, wydawało się, że pragnie natychmiast do niego wrócić. Żal mi jej było, dałem jej więc czas, żeby mogła pobyć z wnukiem w Sydney i ochłonąć po śmierci córki. Miała przywieźć Henry'ego do¬piero wtedy, gdy będzie to konieczne. Tymczasem on omal nie trafił do domu dziecka! - wybuchnął z gniewem. - Nie pojmuję, jak mogła do tego dopuścić! O czym ta kobieta w ogóle myśli?! Odpowiedź na to pytanie Tammy znała od dawna. - O sobie. Tylko i wyłącznie. Mark aż zgrzytnął zębami, a potem machnął ręką.

już teraz jest kimś, to nikim nie zostanie w przyszłości. Zamiast więc mądrzej kierować swoim życiem, ja tylko używałem życia... Nie zdawałem sobie wtedy sprawy, że - tak, jak wielu innych - wszedłem w ten sposób na drogę rozpaczy... Myślałem, że mam przyjaciół, lecz kiedy fortuna zaczęła się ode mnie odwracać - przyjaciół ubywało. - I tak zostałeś pijakiem... - stwierdził smutno Mały Książę. - Tak, samotnym pijakiem - powtórzył Pijak za Małym Księciem. Milczeli przez długą chwilę. Sprawdź ROZDZIAŁ PIERWSZY Gdy zjawił się książę, Tammy siedziała na drzewie. To pierwsze było wydarzeniem niezwykłym, to drugie - wręcz przeciwnie. Tamsin Dexter połowę życia spędziła na drzewach. Była specjalistą od leczenia drzew, jednym z najzdolniejszych w całej Australii, choć jednocześnie jed¬nym z najmłodszych. Należała do zespołu dendrologów opiekujących się par¬kami narodowymi. Akurat zajmowali się dość odległym za¬kątkiem buszu. Tego właśnie dnia Tammy pracowała na skraju niedużej polanki zupełnie sama, co lubiła najbardziej ze wszystkiego. A tu nagle pojawił się Jego Wysokość. A może się my¬liła? Przecież nie znała się na tym zupełnie. Może to ad¬mirał? Ale czy zostaje się admirałem już w okolicach trzy¬dziestki? Uważniej zlustrowała jego ciemny strój, przypominający mundur, ozdobiony jakimiś wymyślnymi obszyciami, ple-cionymi sznurami i wstęgą z orderem. Nie, nie admirał, chyba jednak książę. Błyszcząca limuzyna księcia zaparkowała dokładnie pod drzewem, na którym siedziała Tammy. Za kierownicą tkwił sztywny szofer w paradnym uniformie. Z samochodu poza księciem wysiadł jeszcze jeden człowiek - tęgawy, dobiegający pięćdziesiątki, w ciemnym garniturze i zbyt ściśle zaciągniętym krawacie. Sprawiał wrażenie wysokiego rangą urzędnika. I on, i książę wydawali się kompletnie nie na miejscu w australijskim buszu, ale książę przynajmniej wyglądał interesująco. I to bardzo. Był wysokim, barczystym brunetem, a jego gęste, sta¬rannie uczesane włosy połyskiwały w słońcu. Ciekawe, jak by wyglądały nieco potargane. Tammy lubiła, gdy mężczy¬zna miał niefrasobliwie rozczochraną fryzurę. Zwłaszcza jej mężczyzna. Jej mężczyzna? Śmiechu warte. Nikt taki przecież nie istniał. Za to książę z całą pewnością istniał - doskonale zbu-dowany, nieodparcie męski, a przy tym wykwintny, świa¬towy i... i z zupełnie innej bajki. Wyglądał na jednego z tych, którzy uwielbiają miejskie życie i najlepiej czują się w modnym klubie, gdzie sączą drogie trunki lub delektują się wyrafinowaną kawą. To było kompletnie nie w stylu Tammy. Jej wystarczało ognisko na biwaku i najtańsza her¬bata z paroma liśćmi eukaliptusa dla smaku.