członkini rodziny królewskiej. Nie lubiła Ricka i nigdy tego nie ukrywała. Także dzisiaj nie

61 potrącając komputer. Ekran zamigotał i pojawiło się na nim zdjęcie leżącego na biurku, martwego Josha Bandeaux. - Po co ktoś miałby próbować go zabić dwa razy? - Może to samobójstwo. Tak, wiem, wiem, nie wierzę, że Josh Bandeaux chciał popełnić samobójstwo, ale załóżmy, że tak, i zobaczmy, dokąd nas to doprowadzi - tylko teoretycznie. Może biedny Josh cierpiał na depresję, a wino i GHB działały zbyt wolno, więc chwycił za nóż. - I pociął się? Rany, od których zginął, zostały zrobione innym narzędziem, nożem chirurgicznym lub myśliwskim. - Reed nie kupował tej teorii. - Którego nie znaleźliśmy. - Przygryzła dolną wargę, studiując raport. - No i GHB. Czy to pasuje nam do układanki? - Nie. - Potrząsnęła głową i popatrzyła na ekran. - Nic nie pasuje. Jeśli został zamordowany, dlaczego morderca, który poświęcił czas, żeby upozorować samobójstwo, zostawił kieliszki, butelki, ślady po winie? - To może świadczyć albo o głupocie - odezwał się Reed - albo o bezczelności morderczyni, która gra nam teraz na nosie zadowolona, że się tak łatwo wywinęła. - Morderczyni? - powtórzyła Morrisette. - Na przykład pani Bandeaux? - Niewątpliwie jest na liście podejrzanych. - Razem z połową mieszkańców Savannah. Wygląda na to, że każdy, kto znał Bandeaux, miał z nim na pieńku - mruknęła. - Josh Bandyta był powszechnie znany. Reed nie mógł się nie zgodzić. Morrisette miała rację; byli jeszcze inni podejrzani, których trzeba zbadać. Ale mimo to wina Caitlyn Bandeaux wydawała mu się coraz bardziej oczywista. Przeczytał kopię pozwu Josha oskarżającego żonę o spowodowanie śmierci dziecka. Ohydna sprawa. Bandeaux oskarżał Caitlyn o zaniedbanie i brak odpowiedzialności. Sąsiedzi widzieli, jak wielokrotnie przychodziła do Josha; nawet pokojówka, która znalazła ciało, przysięga, że Caitlyn była regularnym gościem w jego domu. Chociaż wiedziała, że Bandeaux miał przyjaciółkę. - Czy znaleziono już Naomi Crisman? - Jeszcze nie. Jeden ze znajomych Josha mówi, że nie ma jej w kraju. Pewnie nie wie nawet o jego śmierci. - A co z wiadomościami na sekretarce i z pocztą elektroniczną? - Albo nie było żadnych wiadomości, albo zostały skasowane. - A poczta? - Wciąż szukamy, przeszukujemy także śmieci. Do tej pory wiele nie znaleźliśmy. Tylko guzik na podłodze koło biurka. Wygląda jak guzik od koszuli Bandeaux. - Urwany? - Nie, odcięty. Nitka jest równo przycięta, a nie poszarpana. Ktoś celowo go odciął i musiał to zrobić tamtej nocy. Niemożliwe, żeby Josh włożył koszulę bez guzika. - Po co ktoś miałby ucinać guzik? - Może nie udało mu się wcelować w żyłę. - A może nie - powiedział Reed, tknięty nagłą myślą. - Może ten, kto to zrobił, chciał coś wyrazić. - Na przykład? Hej, Josh, lepiej by ci było ze spinkami do mankietu? - Nie, raczej: Hej, Josh, zobacz, co mogę z tobą zrobić. Reed próbował wyobrazić sobie tę scenę. Zobaczył sparaliżowanego Bandeaux leżącego na biurku, dwa kieliszki wina i otwarte drzwi na werandę. Sytuacja wydała mu się jakaś 62 taka intymna. - Myślę, że morderca chciał zwiększyć napięcie. Bandeaux był sparaliżowany, nie mógł się ruszać. Więc może ktoś chciał mu pokazać, jak ostrą bronią dysponuje? Może poświęcił trochę czasu, żeby go porządnie nastraszyć? Rozdział 10 Pogrzeb był dla Caitlyn wstrząsającym przeżyciem. Czuła na sobie ciężar spojrzeń dziesiątków par oczu. Nie tylko w kościele, ale i tu, na cmentarzu, kiedy pastor zakończył ceremonię modlitwą, a między chmurami zabłysły promienie słońca. Żałobnicy stali rozproszeni wokół grobu, z posępnymi twarzami, spuszczonymi oczami i schylonymi w modlitwie głowami. I cały czas szeptali między sobą. Minęły trzy dni, odkąd znaleziono ciało Josha, a zainteresowanie mediów jeszcze wzrosło. Policja najwyraźniej podejrzewała morderstwo, w każdym razie spekulacje na temat samobójstwa ucichły, choć wciąż go nie wykluczono. Na pogrzeb przyszli dziennikarze, a nieco na uboczu, oparty o pień starego dębu, stał detektyw Pierce Reed w ciemnych okularach. Caitlyn była pewna, że bacznie przyglądał się ludziom, którzy przyszli pożegnać jej męża. A może to ją obserwował? Cała ceremonia w kościele wydawała jej się surrealistyczna. Muzyka organowa, modlitwy, świece i mowa pożegnalna zdawały się nie na miejscu, podobnie jak kondukt żałobny, który przeszedł ulicami miasta na odległy stary cmentarz. Poza dwiema byłymi żonami Josh nie miał innej rodziny. Zepsuty jedynak, urodził się, gdy rodzice byli już starsi. Jego matka umarła prawie dziesięć lat temu, wkrótce po śmierci ojca. Caitlyn nie poznała nigdy nikogo z rodziny Josha. Tylko jego pierwszą żonę Maude i pasierba Gila, którzy również przyszli na pogrzeb. Nie zabrakło też Naomi Crisman ubranej w elegancką czerń. Nie zjawił się żaden wujek, żadna ciotka czy kuzyni; Caitlyn nigdy też o nich nie słyszała. Jako żona, to ona poprosiła o wydanie ciała. Przyjrzała się tym, którzy przyszli. Pierwsza żona Josha, Maude, wyglądała bardzo elegancko w luksusowym kostiumie. Twarz skryła za okularami słonecznymi i kapeluszem z szerokim rondem. Jej syn wyglądał, jakby właśnie wygrzebał się z łóżka po ciężkiej nocy zaprawionej alkoholem i prochami. Przyszedł na pogrzeb w dżinsach i koszulce firmowanej przez Ozziego Osbourna, a jego mina zdawała się mówić „odwalcie się”. Przyczesał wprawdzie włosy, ale nie przyszło mu do głowy, żeby się ogolić. Nawet nie starał się ukryć, że wolałby być gdziekolwiek, byle nie tutaj. W przeciwieństwie do matki, wiotkiej jak trzcina, Gil miał już sporą nadwagę. Brzuch wylewał mu się ze spodni. Kilka metrów dalej stała samotnie Naomi Crisman, ostatnia zdobycz Josha. Miała chyba nadzieję zostać kolejną panią Bandeaux. Wyraźnie unikała ludzkich spojrzeń, wzrok wbiła w ziemię. Miała ledwie dwadzieścia pięć lat. Ubrała się stosownie do okoliczności w czarną, wąską sukienkę, długie włosy z pasemkami spięła luźno czymś w rodzaju błysz-czących chińskich pałeczek. Często wzdychała, trudno powiedzieć, ze smutku czy z nudy. Kilka metrów dalej, na tyle blisko, żeby uważać ich za żałobników, ale jednocześnie na tyle daleko, żeby podkreślić swoją odrębność, stali Biscayne’owie. Sugar, Dickie Ray i Cricket. Wszyscy ubrani w najlepsze ciuchy. Montgomery chętnie wyparliby się pokrewieństwa, ale twarze nieprawowitych wnuków Benedicta wyraźnie świadczyły o jego zdradzie - geny dziadka odcisnęły na nich swoje piętno. Biscayne’owie mieli jaśniejsze włosy, odziedziczone po prababce, ale ich okrągłe oczy, proste i mocno zarysowane nosy oraz wydatne kości policzkowe z pewnością pochodziły od Benedicta 63 Montgomery’ego. A co z twoim ojcem? Nie pomniejszaj jego zasług, na miłość boską. Możliwe, że któreś z nich jest nie tylko twoim kuzynem, ale przyrodnią siostrą lub bratem. Caitlyn zrobiło się niedobrze. Pamiętała, jak kiedyś, bawiąc się z Griffinem w wozowni, usłyszała jęk i skrzypienie sprężyn starego metalowego łóżka na strychu. Później, ukryta za traktorem, zobaczyła dwoje ludzi wymykających się tylnymi schodami. Światło księżyca wpadające przez okno pozwoliło jej rozpoznać własnego ojca i kobietę z potarganymi włosami. Zatrzymali się na dole schodów i kobieta pocałowała go długo i na-miętnie, ich usta zwarły się, a jego ręce objęły pośladki ukryte pod krótką letnią sukienką. - Później - zawarczał. - Nie zapomnij. - Głos miała niski i ochrypły. Zapaliła papierosa, a wtedy, w świetle zapałki, Caitlyn rozpoznała Copper Biscayne. Caitlyn wydała stłumiony okrzyk zaskoczenia, przez drzwi wyleciał nietoperz. - Ktoś tu jest - szepnęła Copper, ale ojciec Caitlyn tylko się roześmiał. - To tylko nietoperze. Jesteś cykor, idź już, głuptasie, zanim ktoś tu naprawdę przyjdzie. - Poklepał ją po tyłku i poszła, zgrzytając wysokimi obcasami, po żwirowej ścieżce prowadzącej do szopy i do drogi. Cameron obejrzał się, jakby chciał się upewnić, że nikt nie czai się w ciemnościach. Caitlyn wstrzymała oddech. Griffin patrzył na nią okrągłymi ze strachu oczami. Ojciec wyszedł i zamknął za sobą drzwi na zasuwę. Gdyby nie weszła schodami na strych, gdzie wciąż czuć było dym papierosowy, alkohol i zapach piżma, gdyby nie wymknęła się przez okno i nie zeszła po dębie, nie wydostaliby się z wozowni. Udało jej się wyjść, ale nigdy nie zapomniała tej nocy i zdrady ojca. Miała wtedy jedenaście lat, ale wspomnienie było tak żywe, jakby wszystko wydarzyło się wczoraj. Caitlyn nie wiedziała, jak długo Copper i jej ojciec byli kochankami, ale z pewnością wystarczająco długo, żeby począć jedno czy dwoje dzieci. Bękartów upartych jak jej ojciec. Wspomnienie ojca nawet jej nie zabolało. Nienawidziła go za życia i mogła równie dobrze nienawidzić go po jego śmierci, już dawno się z tym pogodziła. Nie winiła Biscayne’ów za to, że chcą dostać swoją część majątku. Uważała, że w pewnym sensie zasługują na nią. - Jezu, mają tupet - wyszeptała Amanda, podążając za spojrzeniem Caitlyn. - Wiesz, kim jest ten facet z nimi? To ich adwokat. Pochodzi z Nowego Orleanu, a jego interesy są tak ciemne, jak cień rzucany przez te dęby. Caitlyn nie odpowiedziała. Kiedy Sugar spojrzała w jej kierunku, szybko odwróciła wzrok i próbowała skoncentrować się na ostatnich słowach pastora. Stała przy grobie, mając po jednej stronie Troya, a po drugiej Amandę. Jej matka i Lucille siedziały na krzesłach ustawionych na sztucznej trawie, otoczonej kwiatami, które w tym upale zaczęły już więdnąć. Obok Troya stała Hannah, w ciemnych okularach, z ponurą twarzą i wzro-kiem wbitym w ziemię. Caitlyn, Amanda i Kelly odziedziczyły po matce szczupłość i gibkość, ognistokasztanowe włosy i piwne oczy. Hannah i Troy byli bardziej podobni do ojca. Rysy mieli ostrzejsze, prawie czarne włosy, oczy wyraziste, intensywnie niebieskie, tak jak oczy starszego brata, Charlesa. Często mówiło się, że Charles to wykapany ojciec. 64 Wysoki, szczupły, wysportowany, ambitny, od początku przygotowywany do przejęcia ogromnej spuścizny po Cameronie. Aż nagle umarł. Wystarczyło spojrzeć nieco dalej, aby zobaczyć grobowiec rodzinny Montgomerych. Początkowo Montgomerych chowano na starym cmentarzu niedaleko majątku Oak Hill. I tak przez kilka pokoleń. Później wybrali na miejsce swojego spoczynku cmentarz w mieście. Pochowano tutaj Benedicta, a później jego żonę. Spoczywał tu też Charles i mały Parker, który zmarł, nie dożywszy roku. Nagła śmierć łóżeczkowa, tak przynajmniej twierdził doktor Fellers. - Amen - wyszeptał tłum na zakończenie ostatniej modlitwy. Pastor podniósł głowę i skinął na Caitlyn. Na chwiejnych nogach zrobiła krok do przodu i rzuciła na trumnę białą różę. Wciąż nie mogła do końca uwierzyć, że Josh, facet zawsze pełen energii, nie żyje. Przez ostatnie dni zajmowała się przygotowaniami do pogrzebu, rozmawiała trochę z policją, unikała dziennikarzy i starała się dowiedzieć, co się naprawdę wydarzyło tamtej nocy. Nie była w stanie spać we własnej sypialni - wspomnienie krwi rozmazanej po całym pokoju przerażało ją - więc spędziła dwie ostatnie noce na sofie, przykryta narzutą. Ale i tak nie mogła zasnąć bez środków uspokajających przepisanych przez doktora Fellersa. - Wiem, że nie znosisz pigułek - powiedziała Berneda, ściskając w ręku kolorową fiolkę - ale te ci pomogą. Byłam u lekarza i poprosiłam przy okazji o coś dla ciebie. - Nie sądzisz, że powinnaś była mnie zapytać? - odpowiedziała Caitlyn, ale i tak wzięła ciemną fiolkę. Lorazepam rzeczywiście się przydał, pomógł jej się uspokoić i przetrwać kolejne dni i noce. Wciąż jeszcze nie rozmawiała z Kelly; wciąż się rozmijały, ale Kelly obiecała zadzwonić po pogrzebie, gdy prasa zajmie się innymi sprawami, gdy plotkarze znajdą sobie inne tematy. - Wiesz, że nie mogę przyjść na pogrzeb - powiedziała. - Nie jestem aż taką hipokrytką, a poza tym mama dostałaby szału. Wściekłaby się, więc nie zamierzam prowokować. Nie teraz. Spotkamy się, gdy już zakopią Josha. Trzymaj się... Caitlyn starała się nie poddawać, ale było jej naprawdę trudno. Zaniedbała pracę, klienci słali kondolencje połączone z pytaniami o termin realizacji zleceń. Jutro, myślała, jutro zacznę odpowiadać na telefony i wrócę do normalnego życia. Jeśli policja jej pozwoli. Jeśli pozwoli jej sumienie. - Chodź - powiedział Troy i poprowadził ją do samochodu zaparkowanego w cieniu drzew. Kierowca, krępy, poważny mężczyzna zatrudniony przez dom pogrzebowy, czekał oparty o zderzak. Caitlyn zagapiła się na niego i nie zauważyła, kiedy podszedł do niej jakiś nieznajomy. - Pani Bandeaux? Proszę przyjąć wyrazy współczucia. Caitlyn spięła się w sobie, gotowa odeprzeć atak natrętnego dziennikarza. Pewnie zaraz podetkną jej pod nos mikrofon, a gorliwy fotograf zacznie pstrykać zdjęcia. - Nie teraz - powiedział Troy. - Wiem, że to trudna chwila. Przyszedłem, bo jestem znajomym Rebeki Wade. - Usłyszała męski, głęboki głos i przyjrzała się nieznajomemu. Był wysoki i poważny. Miał na sobie spodnie khaki, luźny niebieski sweter, ciemne włosy, dłuższe, niż nakazywała moda, i cień zarostu na brodzie. 65 Troy odwrócił się w stronę intruza. - Nie obchodzi mnie, kim pan jest. To bardzo prywatna uroczystość. Wybaczy pan... - Nie. Proszę poczekać. - Caitlyn spojrzała znad ciemnych okularów. - Zna pan doktor Wade? - Studiowaliśmy razem, a potem przez lata razem pracowaliśmy. Nazywam się Adam Hunt. - Wyciągnął dłoń. - Poprosiła mnie o skontaktowanie się z kilkoma swoimi pacjentami. - Rozmawiał pan z nią? - Ostatnio nie. Ale byłem trochę uziemiony. - Dopiero teraz zauważyła, że mężczyzna ma zabandażowaną kostkę. - Drobne starcie z motocyklem. Przegrałem. - Szeroki uśmiech złagodził chłód szarych oczu. - Nie powinienem był tu dzisiaj przychodzić, ale nie odpowiedziała pani na żaden mój telefon, a Rebeka prosiła mnie, żebym szczególnie z panią się skontaktował. Przepraszam... przepraszam, że panią zatrzymuję. Wiem, że to dla pani bardzo trudny okres, więc jeśli będzie pani chciała z kimś porozmawiać, to proszę do mnie zadzwonić. - Wcisnął jej wizytówkę. - Nie chcę pani zatrzymywać. Proszę jeszcze raz przyjąć moje kondolencje. Zanim zdążyła odpowiedzieć, pokuśtykał w dół zbocza, w kierunku starego jeepa. - O co tu, do diabła, chodzi? - spytał Troy, poprawiając krawat. - Nie jestem pewna. - Mówię ci, on mi się nie podoba. Pewnie ma w tym jakiś osobisty interes. - A ja ci mówię, że tobie nikt się nie podoba. - Caitlyn zobaczyła, jak oczy brata ciemnieją. - W porządku, cios poniżej pasa. Przepraszam - powiedziała. - Mam dziś ciężki dzień. - Codziennie masz ciężki dzień? - zapytał, gdy kierowca otworzył im drzwi. Kątem oka Caitlyn zauważyła Adama Hunta siadającego za kierownicą jeepa. - Kim, do diabła, jest Rebeka Wade? - Moją psychoterapeutką. - Aha. - Troy spojrzał za odjeżdżającym jeepem. - W takim razie może powinnaś z nim porozmawiać, ale najpierw go sprawdź. To może być reporter, który chce napisać artykuł. Niektórzy z nich nie są do końca uczciwi. Posuną się do wszystkiego, żeby zdobyć materiał. - Popadasz w paranoję. - Nie. Ja tylko twardo stąpam po ziemi. - Usiedli na rozgrzanych fotelach, a kierowca uruchomił silnik i włączył klimatyzację. Matka, Lucille, Amanda i Hannah wsiadły do drugiego ciemnego samochodu. Jechali do Oak Hill. - Pamiętaj, że to dziedziczne - zażartowała ponuro. - Bardzo śmieszne. Mnie to nie dotyczy. Ja jestem ten normalny, pamiętasz? Miała wątpliwości. Powoli zaczynała we wszystko wątpić. Normalny? Och, Troy! Jeśli chodziło o klan Montgomerych, to chyba nie ma w nim ani jednej normalnej osoby. Atropos obserwowała ich wszystkich. Żałobników Josha Bandeaux. Tak jakby kogoś naprawdę obchodziło, czy Bandeaux żyje, czy nie. Przyglądała się ceremonii, powadze pastora, zmęczonej i nieszczęśliwej twarzy teściowej zmarłego, skrytej za woalką. Byli też inni, nieprawowici, chciwi Biscayne’owie, którzy zamanifestowali publicznie swoją przynależność do rodziny Montgomerych. Sugar. Cricket. Dickie Ray... ich imiona mówiły za siebie. Sugar - cukier, a tak naprawdę 66 zwykła dziwka; Cricket - hałaśliwy świerszcz; i Dickie - siurek z pretensjami do sławy, jedyny wśród bękartów obdarzony penisem. A i to pewnie niedużym. Atropos obserwowała ich twarze pełne determinacji, ich żądzę stania się częścią klanu Montgomerych, ich pragnienie dorwania się do fortuny, na którą sami nie musieli zapracować. Cieszyło ją, że nigdy nie dostaną tych pieniędzy, podobnie jak pozostali, prawowici członkowie rodziny. Nie było im to pisane, miał ich spotkać zupełnie inny los. Nici życia zostały już splecione i odmierzone. Teraz należało je tylko przeciąć w odpowiednim momencie. Muszą być cierpliwi, aż wreszcie poczują ból ostrych nożyc Losu... Śmierć będzie odpowiednia, a cierpienie dotkliwe i konkretne. Ponieważ Atropos wie, że nie chodzi o śmierć, lecz o umieranie. Rozdział 11 Czasami ci, którzy wyglądają na najbardziej niewinnych, okazują się najgorsi. Ile razy w swojej karierze przekonał się, że to prawda? Reed spojrzał w lusterko wsteczne i zobaczył rząd czarnych samochodów wracających z cmentarza. W jednym z nich jechała wdowa po Bandeaux. Czuł, że ona wie o śmierci męża więcej, niż powiedziała. Ale nie mógł jej rozgryźć. Była piękna i seksowna, czasami wyglądała jak wystraszony królik, a czasami okazywała się agresywna i zajadła jak zraniony kot. Kot o bardzo ostrych pazurkach. Miał wrażenie, że coś mu umknęło. Coś bardzo ważnego. Wracając z cmentarza, opuścił w samochodzie daszek przeciwsłoneczny. Niewiele pomogło, refleksy odbite od maski raziły go w oczy, mimo ciemnych okularów. Na szczęście prawie nie było ruchu. Przekroczył dozwoloną prędkość, pojechał na skróty bocznymi ulicami, kierując się do centrum. Nad całym miastem unosił się zapach rzeki. Caitlyn Bandeaux musiała zabić swego męża, stwierdził, mijając dorożkę konną pełną tury słów. Pociągowe konie rasy palomino, w ciężkiej uprzęży, człapały po zabytkowej części miasta, a przewodnik pokazywał stare domy najznamienitszych obywateli. Myśli Reeda zaprzątała jednak Caitlyn Montgomery Bandeaux i jej związek ze śmiercią męża. Wszystkie dowody - nie, prawie wszystkie - wskazywały wyraźnie na panią Bandeaux. Nie mógł tego zlekceważyć. Motyw. Mąż chciał się z nią rozwieść dla młodszej kobiety. Poza tym planował wniesienie pozwu przeciwko niej o przyczynienie się do śmierci dziecka. Sól na niezagojoną ranę. Kolejna seria publicznych upokorzeń. Sposób. Caitlyn Bandeaux sprawiała czasami wrażenie bardzo słabej i delikatnej, ale Reed gotów był się założyć, że była wystarczająco sprytna i silna, by uśpić Bandeaux narkotykami i pociąć mu nadgarstki. Szminka na kieliszku wskazywała na obecność gościa, prawdopodobnie kobiety. Zdobycie GHB nie stanowiło trudności - narkotyk łatwo kupić na mieście. Sposobność. Caitlyn nie miała niepodważalnego alibi, przynajmniej nic takiego nie przedstawiła. Rozmawiali przez telefon kilka razy i wciąż twierdziła, że nie pamięta dokładnie, co robiła tamtej nocy. Więc albo była zalana, albo kłamie. Stawiałby na to drugie. Kłamie, żeby uchronić własną skórę, czy też kryje kogoś innego? A jeśli tak, to kogo? Jej samochód lub inny bardzo podobny był widziany tej nocy przez sąsiada przed domem 67 Bandeaux. Tak. Caitlyn figurowała na samym początku listy podejrzanych. Coraz mniej wierzył w samobójstwo Bandeaux. Wszystko wyglądało na zaplanowane. Nieporadnie. Nieudolnie. Więc Caitlyn Bandeaux miałaby zamordować z zimną krwią? Z pozoru nie wydawała się do tego zdolna. Ale przecież trudno rozpoznać zabójcę na pierwszy rzut oka. Poza tym, Reed, spójrz prawdzie w oczy, łatwo ulegasz pięknej buzi i oszałamiającej figurze. Zatrzymał się na światłach i zmarszczył czoło. Twarz mu stężała. Zaczął bębnić palcami na kierownicy. Może by ją aresztować? Albo zdobyć nakaz przeszukania domu? Może ci się poszczęści i znajdziesz narzędzie zbrodni? Jednak trzeba działać ostrożnie. Caitlyn przynajmniej raz leczyła się na oddziale psychiatrycznym, więc każdy prawnik mógłby bez trudu dowieść jej niepoczytalności i żądać uniewinnienia. Reed zastanawiał się nad domniemaną chorobą psychiczną pani Bandeaux. Jak to się świetnie złożyło, że Rebeka Wade zabrała manatki i wyjechała nie wiadomo dokąd. Dziwny zbieg okoliczności. Musi koniecznie odnaleźć tę kobietę. I to szybko. Światła zmieniły się, więc ruszył. Postanowił jeszcze raz porozmawiać z Caitlyn Bandeaux i dowiedzieć się, gdzie spędziła tamtą noc. Później będzie ją śledzić. Obserwować. Nikt nie zrobi tego lepiej niż on. Niechętnie się przyznawał, ale lubił śledzić piękne kobiety. Choć czasem wynikały z tego poważne problemy. Gdy skręcał w ulicę Habersham, przypomniała mu się pewna noc w San Francisco. Był akurat na służbie, obserwował kobietę podejrzaną o sprzedaż narkotyków. Mieszkała na poddaszu, niedaleko Fisherman’s Wharf. Zacisnął zęby, wspominając, jak się rozbierała. Zupełnie jak tancerka w nocnym klubie, jakby wiedziała, że ktoś jej się przygląda. Powoli zdejmowała ubranie, wysunęła się ze spódnicy, rozpięła bluzkę, podeszła do okna i odsłoniła jeszcze więcej ciała, rozpinając stanik i obnażając piersi. Dotknęła ciemnych sutków i przeszła się po pokoju w skąpych majtkach i apaszce. Potem znów podeszła do okna, oblizała wargi i opuściła roletę. Reed obserwował. Dostrzegł jej drobny cień, a potem drugi, dużo większy. Cienie zwarły się w strasznej walce - a może w uścisku? Czyżby ten kuszący występ był nie dla niego? Reed postanowił nie ryzykować i wezwał wsparcie, potem wyskoczył na ulicę. Wbiegł na czwarte piętro do jej mieszkania, wyważył drzwi i znalazł ją leżącą na podłodze pod oknem. Na szyi miała zaciśniętą apaszkę, tę, którą uwodziła swego zabójcę. Morderca uciekł i jakby zapadł się pod ziemię. Nigdy go nie odnaleziono. Krytykowano Reeda, że źle ocenił sytuację. Zwątpiono w jego umiejętności. Wziął urlop, a potem złożył rezygnację i przyjął pracę tutaj, w Savannah, opuszczając miasto nad zatoką i zaczynając wszystko od nowa. Tutaj. W miejscu oddalonym prawie o pięć tysięcy kilometrów. Może po prostu uciekłeś? Zatrzymał się na parkingu za posterunkiem. Próbował nie myśleć o tym, co porzucił: bystrą, seksowną nauczycielkę, która twierdziła, że go kocha, miasto, które znał i lubił, http://www.stomatologkrakow.net.pl/media/ kalifornijskie numery rejestracyjne. Na zdjęciu w kawiarni dało się dostrzec fragment tabliczki z nazwą ulicy. Odczytał: ado Aven. Aven – czyli pewnie Avenue, aleja. Wiele jest ulic o takiej nazwie w obszarze Los Angeles. Myślał intensywnie, stare wspomnienia zjawiały się nie wiadomo skąd. Mercado, Loredo albo... Na myśl o Colorado Avenue w Santa Monica serce stanęło mu w piersi. Jeśli to ta ulica, ktoś naprawdę sobie z nim pogrywa. Spędzili z Jennifer niejedno sobotnie popołudnie na promenadzie przy Trzeciej ulicy, niedaleko Santa Monica Boulevard. Zaledwie jedna przecznica i jedno centrum handlowe dzieliły ich od Colorado Avenue. O ile dobrze pamiętał, do centrum można było wejść także od strony Colorado. Poczuł ów charakterystyczny dreszczyk, jak przypływ energii po kofeinie, na myśl, że układa kawałki układanki. Zbyt łatwo. Nie jest aż taki bystry.

przykuł ją kajdankami do łóżka i nie pozwalał wyjść. Kiedy wytrzeźwiał, przepraszał, ale ona nigdy mu nie wybaczyła. Ani nie zapomniała. Bentz nawet się nie poruszył. Ogarnęła go wściekłość. Na Graya. Na byłą żonę. Nigdy mu o tym nie opowiadała. Czy to prawda? A może tylko naprędce sfabrykowane kłamstwo, by wzbudzić współczucie i wyjaśnić, dlaczego odrzuciła multimilionera i wyszła za policjanta? Sprawdź Odwróciła się przez ramię i posłała mu całusa. A potem spojrzała na ocean, uniosła ręce nad głowę, wyprostowana jak baletnica. Po chwili skoczyła, drobna postać mknąca w dół. Bentz patrzył, jak znika we wzburzonym morzu. Rozdział 29 Miał wrażenie, że znowu przeżywa śmierć Jennifer. Patrzył w morską kipiel. Zrobiło mu się niedobrze. Zacisnął dłonie na poręczy. Serce waliło mu jak oszalałe, w umyśle wirowały myśli. Dlaczego skoczyła? Dlaczego? Przeczesywał wzorkiem powierzchnię wody, szukał jej, wypatrywał skrawka bieli albo różu na gniewnym morzu. Nie. Na miłość boską... – Hej! – Usłyszał z daleka, jakby z długiego tunelu. – Hej! Zamrugał szybko i zobaczył, że ktoś biegnie w jego stronę. Dwie osoby. Dwudziestolatek z długimi włosami i szczupła dziewczyna.